Karma Joga - Swami Wiwekananda
Karma Joga - Swami Wiwekananda
Przekład: Wandy Dynowksiej BIBLIOTEKA POLSKO-INDYJSKA,1962
Prolog
SWAMI WIWEKANANDA*
- Wiweka – to rozpoznawanie, odróżnianie wiecznego od znikomego; pierwsza przy Jodze wymagana cecha. Słowo Ananda (szczęśliwość) dodaje się zawsze do imienia Sanjasina gdy wstępuje do Zakonu, np. Sziwananda, Brahma-nanda, itp. czyli szczęście w miłości dla Sziwy lub Brahmy; albo też nadzieja osiągnięcia szczęścia i wyzwolenia przez doskonałość w jakiejś cnocie jak Wiweka-nanda, Satya-nanda itd.
Swami Wiwekananda, na tle historii Indii końca XIX (ur. 1863) i początku XX wieku rysuje się jako postać najbardziej przedziwna i najwybitniejsza.
Lubił mówić iż muszą narodzić się w Indii ludzie o lwim, nieustraszonym a zarazem gorąco współczującym, niemal tkliwym sercu. I sam był takim. Zwarta, skupiona moc, niezachwiana odwaga, nieugięty charakter, a jednocześnie bezgraniczne współczucie dla ludzkiego cierpienia, dla nędzy i jej skutku – upodlenia, dla bezwinnej ciemnoty jak i ciasnego uporu fanatyków, przy szerokiej, niemal genialnej inteligencji i niezależności myśli; najżarliwsze pragnienie wolności i prawdy – oto charakterystyczne cechy Wiwekanandy.
Rzadkie, bardzo rzadkie są w historii Indii typy ludzi o tak płomiennym, niemal religijnym współ-czuciu z najbardziej ubogimi i nędznymi. Kto wie czy nie od jego ognia zapaliło się ono w Gandhim jak i w Rabindranacie, który pisał słynne strofy iż razem z kamieniarzem tłucze kamienie na rozpalonych drogach i trwa tam, gdzie są najniżsi , najubożsi, najnędzniejsi. Brzmi to jak echo namiętnych słów Wiwekanandy gdy mówi: „Po co szukacie Boga gdzieś w oddali a nie kochacie współbraci? Czyż ubodzy, nędzni, słabsi nie są również Bogiem? Czemuż nie uczcić wpierw Boga w nich? Niechże ci maluczcy staną się Bogiem dla was! Oddawajcie im waszą pracę, serce, nieustanną modlitwę, a Pan wam wskaże drogę czynu najprostszą”.
I dalej: „Dopóki miliony umierają w ciemnocie i nędzy, każdego kto zdobył wykształcenie (jakże często ich kosztem) a zdaje się w swej obojętności nie widzieć ich i lekceważyć, zamiast dzielić się wiedzą zdobytą, uważam za zdrajcę”.
„Nie spocznę dopóki choć jedna istota w mej ojczyźnie ginie z głodu; szukanie środków zaradczych aby uwolnić tysiące od tej strasznej plagi będzie moim nieustannym trudem i moją religią; wszak nie można ludziom głodnym mówić o Bogu”.
Głos ten jest nawet bardziej namiętny i gorący aniżeli słowa późniejszych Wielkich Indii – Gandhiego i Rabindranata Tagore.
Wiwekanandę można również uważać za pierwszego (obok Szri Aurobindy) twórcę nowego w Indii patriotyzmu, nowej – przez zaborców wszelkimi sposobami tłumionej – wiary w siebie, w wielkość swego narodu w doniosłość jego posłannictwa.
A wierze w siebie, zarówno jednostki ludzkiej jak zbiorowości Narodu, nadaje Wiwekananda tak ogromne znaczenie iż woła: „Boscy jesteście wy, ludzie tej ziemi, jakże niesłusznie zwani grzesznikami!”. „Powstańcie jako lwy i odrzucie fałszywe mniemanie iż jesteście owcami”. „Nieśmiertelna, bezgraniczna jest wasza dusza, wolny, odwieczny wasz duch. Ciało to sługa, materia to jeno ducha podnóżek”. A wreszcie: „Jeśli wierzycie we wszystkich bogi waszych prastarych tradycji i te, które wam obcy przynieśli, a nie macie wiary w siebie, nie ma dla was prawdziwego życia. Wiara w siebie to opoka na której wspiera się wielkość”.
Wiarę w siebie, w swoje, choćby jeszcze utajone i prawie niewidzialne możliwości, uważa za tak ważną, tak nieodzowną iż mówi dalej: „Kto nie wierzy w siebie nie może prawdziwie wierzyć w Boga, bo tylko duch w nas może uznać istnienie Ducha poza nami”. „Tego nazywam ateistą kto nie wierzy w siebie. Dawne religie uważały za ateistę człowieka nie wierzącego w Boga; ale nowa religia mówi: „ten jest ateistą kto w siebie nie wierzy”.
„Gdy jednostka lub Naród traci wiarę w siebie ogarnia go martwota. Miejcie przedewszystkim wiarę w siebie, a potem w Boga”.
„Historia świata jest opowieścią o nielicznych ludziach którzy mieli wiarę w siebie. Tylko ta wiara wywołuje w przejawienie ukrytą w nas boskość. Gdy jest żywa nie ma dla nas rzeczy niemożliwej. Potykamy się i padamy tylko wówczas gdy wysiłek by przejawić ową bezgraniczną, ukrytą w naszym duchu moc, jest niedostateczny”.
Można łatwo sobie wyobrazić jakie znaczenie miał ten głos w epoce zupełnego w całej Indii zamarcia wiary w wartość własnej kultury i ideałów, w doniosłość własnych dążeń i misji historycznej; gdy pod naciskiem obcym, zarówno politycznym jak kulturalnym, nawet wiara w głębię i wielkość własnej religii poczynała się chwiać, gdy naród stał o krok od marazmu i psychicznej, nietylko politycznej niewoli.
Trudno dziś ściśle ocenić jak wielki był wpływ tej nowej filozofii siły, ufności, męskiej i dumnej postawy jaką głosił Wiwekananda.
„Naprzód”, wołał, „nie oglądajmy się poza siebie. Potężna skupiona energia, płomienny zapał, nieustraszona odwaga, a bezgraniczna cierpliwość – oto czego nam trzeba, tylko z nich zrodzi się wielki czyn”.
I: „Wiwekananda nie uznaje grzechu, uznaje tylko błąd; a za błąd największy uważa przekonanie żeśmy słabi, nędzni, mali, że nas nie stać na wielkość”.
„Siła to życie, słabość to martwota; moc to szczęście, to nieśmiertelność, a słabość to nędza, nicość, śmierć”. „Ofiary, modlitwy czy korne klękania nie stanowią jeszcze religii. Dobre są tylko wtedy gdy stają się bodźcem do czynów bohaterskich, do dzielności i szlachetnego postępowania, gdy wznoszą myśl ku doskonałości, ku Bogu”.
„Niechby w każdym kraju pojawiło się paru ludzi o lwim sercu, ludzi nie dbających o władzę, sławę, dobrobyt, bogactwa, o duszy która zerwała własne pęta i poznała Nieskończone i zjednoczyła się z Bogiem... a wstrząsnęło by to całym światem”.
„Widzę jedno godne człowieka zadanie, oto odkryć boską moc w sobie i głosić iż trwa utajona w każdym, i wskazać jak ją obudzić, jak w każdym czynie i ruchu życia przejawić”.
Wiwekananda nietylko swych ziomków zmuszał niejako do nowego spojrzenia na ducha swego kraju, do obudzenia się ku nowemu życiu i odkrycia wielkości własnej duszy; „zmusił” również Zachód do zobaczenia i uszanowania ducha Indii i istoty jej kultury; bo na słynnym kongresie Religii w Chicago w 1893 r. całe zgromadzenie „wziął szturmem”, jak pisał jeden z uczestników tego wielkiego zjazdu. Mówi on:
„Od pierwszej chwili gdy wysoki, dostojny mnich, w nieznanej wówczas na Zachodzie oranżowo-płowej szacie Sanjasina, a natchnionej twarzy, powstał ze swego miejsca i wymówił pierwsze słowa pozdrowienia zwracając się do zebranych słowami: „Bracia i Siostry Ameryki”... sala znieruchomiała z wrażenia, by zaraz potem powstać jak jeden mąż i odpowiedzieć burzą oklasków nie pozwalających przez parę minut przyjść mówcy do słowa. Formalistyka i banalność zwykłych zjazdów była złamana; oto ktoś mówił prosto z duszy, w płomiennych, nieznanych tej sali akcentach i witał ten najmłodszy z narodów imieniem najstarszego na świecie, bo sięgającego aż Wedyjskich czasów – Zakonu Sanjasinów. Wiwekananda mówił o Hinduizmie jako religii najstarożytniejszej i najszerszej – niemal macierzy wszystkich innych – która od wieków głosiła bezwzględną tolerancję i wszechogarniającą szerokość filozofii. Mówił krótko, ale z mocą i ogniem. I porwał słuchaczy. W przeciągu godziny stał się sławny”.
„Byli tam przedstawiciele niemal wszystkich religij świata; obok Kardynała Gibsona i delegatów niemal wszystkich odłamów Chrześcijaństwa, był i wysłaniec Buddystów cejlońskich, byli też hindusi delegaci różnych sekt, jak Brahmo-Samadż (do której należał Rabindranat Tagore), i Arja-Samadż najbardziej współczesnego zreformowanego Hinduizmu, byli i Dżaini, ale nikt nie uderzył w ton tak wielki, wszechogarniającej powagi i jedności wszystkich ludzi i wszystkich religij. Wiwekanada zacytował dwa, może najcharakterystyczniejsze dla Hinduizmu urywki:
„Jak strumienie wypływające z różnych górskich źródeł łączą swe wody gdy do morza wpadają, tak różnymi, o Panie, są drogi jakimi ludzie zdążają ku Tobie, dzięki swym odrębnym skłonnościom; choć pozornie są one sprzeczne – jedne zdają się proste, inne krzywe lub okólne – przecie wszystkie w końcu do Cienie prowadzą”.
Oraz: „Kto jakąkolwiek drogą zdąża ku Mnie i w jakiejkolwiek wielbi Mnie postaci, Ja mu Sam wychodzę naprzeciw. Wszyscy ludzie, na jakiejkolwiek znajdują się drodze w istocie ku Mnie zdążają”.
Ta uniwersalność, wszechogarniające rozumienie człowieka jako takiego, bez żadnych różnic narodowości, wyznań, ras, uderzyła przedewszystkim słuchaczy. „Jeden jest cel do którego świadomie czy nieświadomie dąży każdy człowiek, jedna jest Prawda do której pod różnym kątem może się zbliżać; jedna najwyższa Światłość – czy ją nazwą ludzie Chrystusem, Kriszną czy Buddhą – jedno dla wszystkich nieskończone Życie; oto nauka Wedanty”, mówił Wiwekananda.
„Religia przyszłości znajdzie odpowiednią naukę zarówno dla typów najprymitywniejszych, mało różniących się od zwierząt, jak i dla najwyższych, geniuszów rozumu i serca, wznoszących się już ponad szczyty ludzkości, jak Himalaje wznoszą się już ponad szczyty Indii. Nie będzie w niej miejsca na prześladowania ani nawracania na swoją wiarę, bo w każdym człowieku potrafi dojrzeć ducha, który się trudzi i zmaga w swej żmudnej drodze ku objawieniu w pełni swej utajonej boskości. Celem tej religii przyszłości będzie dopomaganie w ewolucji każdej istocie tam, gdzie się znajduje”.
„Ukażemy ludzkości taką wszechogarniającą religię a porwie się ku niej; hindus nie będzie w niej nakłaniany do zostania chrześcijaninem, a mahometanin – buddystą. Każdy pozostając wierny specjalnej, „jedynej” odrębnej indywidualności swego wyznania, uzna tą jedną Prawdę Światłości najwyższej, której one wszystkie są promieniami; każdy idąc za prawem własnego wewnętrznego duchowego wzrostu, potrafi uszanować odrębną drogę każdego innego człowieka”.
„Ten kongres który jest jakoby Parlamentem wielu religij” mówił dalej, „wykazał ponad wszelką wątpliwość że dobroć, miłosierdzie, wielkoduszność, brak egoizmu, czyli bezinteresowność, nie są wyłączną własnością żadnej religii; że każda z istniejących wydała ludzi o najszlachetniejszych charakterach, najbardziej wzniosłych dążeniach; a wobec tej oczywistej prawdy, któż może dziś marzyć o wywyższeniu swojej religii ponad wszystkie inne? Ciasnota podobnego fanatyzmu tylko litość może dziś budzić. Wierzę że wkrótce każda religia wypisze na swym sztandarze: „Nie walka, a Pomoc i Współdziałanie”, „Pokój i Harmonia wszystkich, a nie podziały i odszczepieństwa”.
Nie dziw że wrażenie tych słów było na słuchaczach olbrzymie; były one zwrócone nie tylko do zgromadzonych delegatów, a ponad ich głowami do całego ludu Ameryki. I ten je usłyszał. Prasa przez wiele dni powtarzała je z uznaniem i podziwem; jeden z największych dzienników „The New York Herald” nazwał Wiwekanandę wieszczem i prorokiem, bezsprzecznie największą postacią na kongresie, i dodał: „Po wysłuchaniu Wiwekanandy musimy przyznać iż posyłanie naszych misjonarzy do Indii jest bezsensem”.
W tych słowach wyraża się doniosłość zadania Wiwekanandy w Ameryce, bowiem nie tylko on stał się sławny, ale i kraj który przedstawiał, budząc dla Indii szacunek i sympatię, a dla jej najwyższej filozofii głębsze zainteresowanie.
Można bez przesady powiedzieć że było to pierwsze wejście Indii na teren międzynarodowy jako narodu równego i wielkiego – choć podówczas tylko moralną wielkością. I właśnie ten czynnik „pierwszyzna”, pionierstwa, zarówno w swoim kraju jak i wśród rodziny wielkich a skłóconych narodów, i...ras świata, gdzie supremacja rasy białej była aksjomatem, to pierwsze obalenie, choćby na chwilę, tego fatalnego przesądu – stanowi największą chwałę Wiwekanandy i największe zwycięstwo jego życia. Drugim było wniesienie zupełnie nowych idej w prastary Zakon Sanjasinów, odnawiając go i uwspółcześniając przez własne głębokie, gorące uczucia i nowy stosunek do człowieka.
Trzeba pamiętać że Wiwekananda od wczesnej młodości – 14-stu lat – praktykował samorzutnie Jogę i miał w niej nawet osiągnięcia; a potem gdy spotkał Ramakrisznę i odwrócił się całkiem od świeckiego życia, oddał się z zapałem i wytrwałością coraz trudniejszym ćwiczeniom Jogi i nie porzucił ich do końca życia; ale tą Jogę rozszerzył, obejmując nią nowe dziedziny, dotąd uważane niemal za świeckie – służenie ubogim, cierpiącym, pracy oświatowej i społecznej. Był i w tym pionierem i nowatorem.
Toteż Zakon Ramakriszny założony za natchnieniem i impulsem Wiwekanandy, będąc z jednej strony przedstawicielem klasycznej Jogi hinduskiej odznacza się nowym tonem służenia i pracy społecznej dotąd w Indii w religijnych zrzeszeniach nie znanej. Rozrzucone dziś po całej Indii Aszramy są nietylko Zakonami w dawnym, starożytnym znaczeniu (kontemplacji i ścisłej Jogi) ale i ośrodkami energicznego i sprawnego służenia. Szpitale, przychodnie, zakłady dla ślepych, oświata na wsi, wykłady i odczyty dla inteligencji, zwłaszcza młodzieży studiującej, wydawnictwa nowych tłumaczeń prastarych religijnych i filozoficznych ksiąg z nowoczesnymi komentarzami, po za ścisłą regułą zakonną i obowiązującymi ćwiczeniami Jogi -
oto prace Zakonu Ramakriszny. Gdziekolwiek zdarza się w Indii jakaś katastrofa żywiołowa – powódź, pożar, trzęsienie ziemi czy posucha i głód, tam nigdy nie brak mnichów tego Zakonu czynnej miłości niosących pomoc szybko, energiczni i sprawnie.
Zakon Ramakriszny zajmuje się specjalnie młodzieżą starając się przeciwstawiać (z dobrym skutkiem) wpływom europejskiego materializmu i modzie powierzchownego naśladownictwa Zachodu. W swych wykładach i kursach łączy wiedzę współczesną z indyjską religijnością filozoficzną; wyznając zasadę: „mało wiedzy od Boga oddala, wielka, szeroka wiedza do Boga zbliża”.
Zakon Ramakriszny odgrywa dziś niezaprzeczalnie dużą rolę w życiu Indii; ale na tym nie poprzestaje, - jak nie poprzestawał na budzeniu swych ziomków
Wiwekananda – ma swe Aszramy w wielu krajach Europy i Ameryki, głosi tam w przystępnych i jasnych wykładach filozofię Wedanty i pomaga chętnym w łatwiejszych praktykach Jogi, a niektórych wprowadza w głębsze jej arkana.
Należy stwierdzić że dzieło Wiwekanandy nietylko nie zamarło i nie zwiodczało, ale do dziś tętni wciąż nowym życiem, rozwija się, umacnia, i z roku na rok rozszerza, zarówno w swoich naukowo filozoficznych i religijnych pracach, jak w społecznych i charytatywnych. Więc i w tej dziedzinie posiew życia Wiwekanandy wydał obfity i nowy plon, a praca pionierska, i w Indii jedyna, bogate wydała owoce.
Życiorys
Urodził się Wiwekananda w styczniu 1863 roku, w Kalkucie, w znanej z kultury i uczoności bengalskiej rodzinie – Datta'ów, a nosił imię Narendra.
Zarówno ogromne umysłowe zdolności jak religijność, skłonność do Jogi zdawał się dziedziczyć, bo dziadek jego w dwudziestym piątym roku życia, zaraz po urodzeniu syna, - co jest uważane w Hinduizmie za religijny i społeczny obowiązek, - porzucił rodzinę i został Sanjasinem. Ojciec Narendry był znanym w Kalkucie prawnikiem, nietylko wysoce oczytanym w swoich językach – bengali, sanskryt, hindi – ale w perskim i angielskim; czytywał w nich najtrudniejsze dzieła i nieraz zachęcał do nauki języków syna, z którym, już w jego chłopięcych latach prowadził długie i poważne rozmowy, pasjonujące Narendrę, który od wczesnego dzieciństwa zdradzał niepospolite zdolności, pamięć i nienasyconą ciekawość. Tak ojciec jak i matka Narendry – kobieta jak na owe czasy inteligentna, a pełna dostojeństwa i pogody – byli znani ze swej dobroci i wielkoduszności, nie umieli odmawiać prośbą zarówno znajomych i przyjaciół jak ubogich i wędrowców, dom ich nie zamykał się przed nikim – nie zważano na różnice kast, czy wyznań – i każdy wychodził zeń obdarowany.
Ojciec Narendry był miłośnikiem muzyki, miał piękny głos, od wczesnego dzieciństwa rozwijał te same zamiłowania w synu, a potem czuwał nad jego muzycznym wykształceniem, czemu Wiwekananda zawdzięcza wiele pięknych chwili w życiu Sanjasina i radości jaką mógł przekazywać swemu wielkiemu Guru – Ramakrisznie.
Matka, umiejąca na pamięć długie rozdziały Ramajany i Mahabharaty recytując je codziennie, nieświadomie pobudzała wyobraźnię syna i jego ukochanie rodzimej przeszłości. Narendra mając pięć lat tak się rozmiłował w postaci bohaterskiego królewicza Ramy, że kupił sam na jarmarku, za otrzymane od ojca pieniądze, jego mały gliniany posążek i urządził dlań w domu, w kąciku, małą kapliczkę, gdzie przynosił codziennie kwiaty i śpiewał znane ludowe pieśni ku jego czci. „Bawił się” już wówczas w medytacje, naśladując ojca i matkę i zdarzało się że „zabawa” zmieniała się w prawdziwe modlitewne skupienie, aż do zupełnego zapomnienia o wszystkim co go otaczało.
Narendra już wówczas specjalnie lubił wędrownych mnichów i Sanjasinów; gdy który stanął u progu biegł do matki prosząc by mu dała posiłek i sam im usługiwał; albo wynosił im z kuchni wszystko co znalazł najlepszego.
Oczywiście nie był łatwy w rodzinie; o niewyczerpanych pomysłach psot i figli, lubił przedrzeźniać siostry, a przewodzić kolegom. Oddano go do przedszkola gdy miał 6 lat, ale nie potrafił nagiąć się do jego dyscypliny, ani usiedzieć spokojnie, a uczył się dziesięciokrotnie szybciej aniżeli inni chłopcy, ale od nich przejmował wiele nieparlamentarnych słów, co przerażało matkę, i wkrótce musiano go zabrać do domu, gdzie mu dano dobrego nauczyciela, na czym oczywiście jego rozwój tylko zyskał. Był żywy i psotny, o kipiącej i wybuchowej energii, nie umiał usiedzieć na miejscu, wiąż wymyślał nowe zabawy i nowe figle; lubił płatać domownikom niestworzone psoty, a nigdy nie mogli mu dać rady bo był szybki i miał niewyczerpany zasób pomysłów; w ogóle trudno było dać z nim rady. Zdawał się mieć jednego wroga – monotonię. Pamięć miał niepospolitą. Mając siedem lat umiał całą trudną sanskrycką gramatykę na pamięć, jak i swe ulubione rozdziały Ramajany. Urządzał z kolegami przedstawienia, a sam grał zawsze role królów i wodzów, oddając się całą duszą swej roli, wogóle każdej rzeczy którą robił oddawał się całkowicie.
Posłano go wkrótce do specjalnej, tylko co otwartej w czysto hinduskim duchu, szkoły, gdzie odrazu poznano jego wybitne zdolności; wystarczyło mu usłyszeć wykład nauczyciela aby go zapamiętać, książek niemal nigdy nie brał do ręki.
Namiętnością jego były sporty; w domu jednego z przyjaciół uczył się fechtunku, walki ręcznej laskami - „lati” - wziął nawet nagrodę w szkolnych zapasach. Silny, rozhukany, wesoły, dowcipny, żywy jak iskra a pełen najdzikszych pomysłów był ulubieńcem wszystkich starych i młodych, bogatych i ubogich.
Mając 14 lat musiał zaniechać studiów szkolnych gdyż rodzice przenieśli się do małego miasteczka w Indii środkowej, gdzie nie było angielskiej szkoły, więc ojciec sam zajął się dalszą jego edukacją, co było oczywiście świetne dla jego rozwoju. Zwłaszcza przysłuchiwanie się, a czasem nawet branie udziału w długich dyskusjach jakie prowadzili z ojcem jego światli i wykształceni przyjaciele, często odwiedzający ich dom. Chłopak rozwijał się niesłychanie szybko, ale też wzrastała jego duma i zarozumiałość, ku wielkiemu zmartwieniu ojca; umiał wybuchnąć gniewem i oburzeniem jeśli ktoś niedostatecznie oceniał jego inteligencję, lub nie oddawał sprawiedliwości jego zdolnościom.
Po dwóch latach powrócono do Kalkuty. Przyjęcie do tej samej szkoły, po dwu letniej nieobecności nie było rzeczą łatwą, ale w uznaniu dla jego zdolności zrobiono wyjątek; a Narendra zaciął się, pogrążył się po uszy w nauce, w rok przeszedł kurs trzech, i zdał egzamin do Koledżu. Tu również zwrócił odrazu uwagę nauczycieli i kolegów. Przełożony W. W. Hastie, powiedział raz o nim: „Znam cały świat, przemierzyłem go wzdłuż i wszerz, ale nigdy jeszcze nie spotkałem chłopca takich zdolności i talentów, i o tak wielkich możliwościach. Nie przejdzie on niezauważony przez życie, wywrze na pewno wpływ na współczesność”.
Narendra nie ograniczał się do wykładów w Koledżu, studiował teraz namiętnie, idąc tylko czasem za wskazówkami ojca. Studiował logikę i filozofię zachodnią – induską znał już dobrze, - historię Indii i różnych krajów Europy. Każdej rzeczy którą robił oddawał się bez reszty, czy to nauce czy zabawie, sportom czy medytacji. Lubił towarzystwo, gry, zabawy, ruch, śmiech, był dowcipny aż do złośliwości, a wesołość jego porywała wszystkich; toteż był wszędzie lubiany, ze wszystkimi sąsiadami żył w przyjaźni nie przestrzegając żadnych kastowych ograniczeń, był tak samo serdeczny z uczonymi przyjaciółi ojca, jak z najbiedniejszymi tragarzami, a nawet żebrakami swojej dzielnicy.
Choć rzucał się we wszystkie zabawy ówczesnej „złotej młodzieży” uniwersyteckiej, i dzielił z nią „szaleństwa młodości”, nie potykał się wszagże nigdy o sex; sam mówił w wiele lat później że widać skłonność do ascezy głęboko tkwiła w jego naturze, jeśli pokusy sexu nie były dlań nigdy groźne. Może i pamięć matki, która czystość duszy i ciała uważała za jedną z najważniejszych cnót – służyła mu za puklerz.
Drugą wrodzoną jego cnotą, prócz odwagi i siły, była rzetelność i prawdomówność, nigdy nie skalał się fałszem ani najdrobniejszym kłamstwem. Pozornie rozbawiony, żywy, płochy młodzieniec miał w sobie rzadkie cechy całkowitości i wewnętrznej powagi, pogardy dla wszelkiej słabości, nieugaszonego pragnienia dotarcia do źródła wszelkich rzeczy i zjawisk.
Uczucia religijne trwały w nim dotąd nienaruszone, ale wkrótce, pod wpływem studiów filozofii zachodniej i zapoznania się ze zdobyczami nauk przyrodniczych, jego naiwna chłopięca wiara zaczynała się chwiać, aż rozpętała się w nim burza zwątpień, pytań i buntu; prawdziwy przełom intelektualny. Dla jego gorącej, żarliwej uczuciowości i potrzeby religijnej czci była to tortura; bo jednocześnie zrodziła się przemożna chęć udowodnień rozumowych, potwierdzeń intelektem tego, ku czemu się serce skłaniało. Były chwile gdy zdawało mu się że tylko rozum może rozwiązać zagadkę życia i odkryć prawdę. Zagłębiał się w dzieła Hume'a , Spencer'a, J. St. Mill'a, i coraz gwałtowniejsze wątpliwości zrywały się w nim jak huragany, aż zmieniły się w zupełny filozoficzny sceptycyzm, niemal cynizm.
Ale może tym silniej odezwała się jego wrodzona religijna tęsknota, namiętny, tak bardzo typowo hinduski głód Prawdy, Boga, Rzeczywistego. Rozdarty sprzecznościami, miotamy wichrem najśmielszych myśli, nie znajdował chwili spokoju i począł namiętnie szukać czegoś jeszcze innego aniżeli w tych filozofiach zachodnich znajdował.
W owym czasie wpływ przywódcy nowego religijnego ruchu Brahmo Samadż – Keszaba Czandra Sena rozchodził się w Kalkucie szeroko i ważył wiele w życiu młodej inteligencji bengalskiej. Naredra również zainteresował się jego wykładami i artykułami, a nawet został członkiem zrzeszenia. Protestowało ono przeciwko niektórym zwyczajom ortodoksalnego Hinduizmu, nie uznawano wielożeństwa, ani też konieczności Guru dla wewnętrznego rozwoju, nie uznawano nauki o Awatarach, odrzucano obrazy i posągi nazywając to balwochwalstwem; głosiło ścisły monoteizm, konieczność reform socjalnych, jak zniesienie systemu kast, uniezależnienie kobiet, szersze dla nich wykształcenie, itd. Nie dziw że porywało to młodzież i wzbudzało zapał wśród inteligencji całego Bengalu. I Narendra uległ temu wpływowi. Założenia Brahmo Samadż odpowiadały wielu jego własnym poglądom – nie znosił kast, chciał wykształcenia dla kobiet itd. stał się więc gorącym wyznawcą nowego ruchu, i przez pewien czas widział w nim niemal idealną organizację, która może rozwiązać wszystkie społeczne zagadnienia, a może i pomóc w indywidualnych problemach. Atmosfera zebrań, modlitwy i dyskusji, odpowiadała mu, na... pewien czas. Ale wkrótce tęsknota do Niepojętego i Niewyrażalnego odezwała się ze zdwojoną siłą. Czy zbliżył się do Tego przez recytację Wed, które same są jeno usiłowaniem uchwycenia tego, co jest Nieuchwytne?
W swoim głodzie Prawdy zwracał się do niejednego ze sławnych podówczas ludzi, jak np. ojca Rabindranata Tagore, który będąc jednym z przywódców Brahmo Samadż miał opinię wielkiego Guru – i w swej gorącej niecierpliwości wewnętrznej wybuchnął raz niespodziewanym pytaniem: „Panie, czyś spotkał, czyś widział kiedy Boga?”
Dostojny, arystokratyczny filozof nie nawykły do emocjonalnych namiętnych wybuchów – zdumiał się i nie uważał za możliwe coś na to odpowiedzieć. A Narendra w swej żywiołowej tęsknocie (tylko znając hinduską, zwłaszcza bengalską naturę, można to zrozumieć) szukał innych luminarzy ówczesnej najwyższej sfery kulturalnego Bengalu, by im to samo w różnych formach zadawać pytanie, w swym niepokoju, w zwątpieniu w Hinduizm, w rozpaczliwym rozdarciu wewnętrznym...
A o cztery mile od Kalkuty przebywał człowiek cichy i mało znany imieniem Szri Ramakriszna, którego życie było jedną ekstazą duchowej szczęśliwości najwyższego rzędu. Los jego był antytezą losu Narendry. Pochodził z ubogiej bramińskiej ortodoksyjnej rodziny, z małej wioski bengalskiej, dokąd nie przeniknęła jeszcze ani odrobina cywilizacji zachodniej; nie posiadał prawie żadnego świeckiego wykształcenia, a pełnił od wczesnej młodości obowiązki kapłana (Pudżari – tj. odprawiający Pudże) w świątyni Bogini Kali, w Dakszineszwar koło Kalkuty. Tam, dzięki swej najgorętszej Bhakti, dzięki prostocie i szczerości swej intensywnej Sadany – poczuł niebawem żywą obecność Bogini, która mu się stała wkrótce bliższą, realniejszą i bardziej umiłowaną niż wszystko na ziemi, nawet Guru.
W swej dalszej Sadanie przeszedł praktyki wszystkich szkół Jogi hinduskiej, a nawet dyscypliny i metody medytacji różnych zakonów chrześcijańskich i mistyków muzułmańskich – Sufich. I stwierdził że odkrył własnym doświadczeniem najoczywistszą prawdę że wszystkie religie wskazują człowiekowi ten sam cel, a niejednokrotnie takich samych używają metod.
Narendra słyszał raz imię Ramakriszny od kierownika swego Koledżu, pana Hastie, który wykładając literaturę angielską zatrzymał się na Wordsworcie i dla wyjaśnienia swym słuchaczom ekstazy wewnętrznej o której mówi poeta, dał przykład Ramakriszny, zachęcając uczniów aby sami go odwiedzili i przekonali się że takie stany ekstatyczne i dziś istnieją. Narendrę to zainteresowało, przypomniał sobie że spotkał już raz Ramakrisznę w domu przyjaciół, gdzie miał śpiewać, to też zrodziła się w nim chęć przyjrzenia się temu świętemu z bliska.
Ramakriszna, nawet dla tych ludzi Zachodu którzy znają Indię, ale nie wniknęli w specyfikę Bhakti Bengalu, czy nie odtworzyli jej niejako w sobie, będzie zupełnie niezrozumiały, jak i poprzednik jego, słynny średniowieczny święty Czajtania, który zaważył na całej historii religijnej Indii i stworzył zupełnie nowy podówczas kierunek. Przy braku życzliwości a wyostrzonym krytycyzmie, tak on jak i Ramakriszna mogą być uważani za neuropatów. Wprawdzie mamy nieco podobnych świętych i w katolicyzmie, ale – podkreślam nieco, bo o ile wiem w mej bardzo niedoskonałej znajomości przedmiotu – do takich granic zapamiętania się w ekstazach i zatracenia zwykłej świadomości w stanie Samadhi (zachwycenia) chyba nie dochodził nikt.
Gdy się czyta książkę o Ramakrisznie Romain Rolland'a, który choć sam nigdy nie był w Indii ale poświęcił swemu przedmiotowi
dobrych parę lat gruntownych studiów, oświetlonych osobistymi rozmowami z nie jednym uczniem i następcą Ramakriszny, - ogarnia nas raz po raz nieprzeparte zdumienie, jak przed jakimś najrzadszym i trudnym do pojęcia zjawiskiem. Ale każdemu kto się interesuje postacią Wiwekanandy – a w tym 1963, jubileuszowym roku, takich na całym świecie, a więc i w Polsce będzie zapewne nie mało – należy radzić alby tą książkę Romain Rolland'a przeczytał, bowiem tylko zapoznanie się z postacią Ramakriszny może ułatwić zrozumienie roli jaką w życiu Wiwekanandy odegrał i wpływu jaki wywarł na jego charakter.
Narendranat po usłyszeniu zachęty do odwiedzenia świętego z ust takiego europejskiego autorytetu jakim był profesor Hastie, postanowił wybrać się do Dakszineszwaru i zadać i temu świętemu mężowi to samo pytanie – czy posiada bezpośrednie doznanie i wiedzenie Boga.
Udał się do ustronia w którym, przy świątyni Bogini Kali, mieszkał Ramakriszna, w gronie kolegów-przyjaciół; był pogrążony w myślach, zaniedbany w stroju, skupiony i niepewny. Ramakriszna spojrzawszy nań poznał od razu stan duszy tego młodzieńca, jak później sam opowiadał zdziwił się że wśród wielkomiejskich uciech i płycizny, tak skupiona i jakby wpatrzona w głąb istota mogła się uchować. Poprosił Narendrę aby zaśpiewał parę starych bengalskich pieśni; a tyle było w tym śpiewie przejęcia się, uczucia i strzelistej Bhakti, że niemal odrazu popadł w stan zachwycienia.
Gdy zeń powrócił do zwykłej świadomości skinął na Narendrę i wyszedł z nim do drugiej izby, gdzie zwykł był dawać bardziej intymne nauki poszczególnym swym uczniom. A gdy został z nim sam na sam, rozpłakał się serdecznie, mówiąc iż to łzy wielkiej radości i szczęścia, bo oto odnajdywał najbliższego, a przez wiele lat utraconego przyjaciela.
Począł opowiadać iż od dawna Narendry oczekiwał, iż nużą go zwykłe pytania i powierzchowna religijność odwiedzających, że wie iż w nim znajdzie najdroższego towarzysza, zdolnego pojąć najgłębsze mistyczne przeżycia i pogrążyć się w nie samemu, bowiem przyszłość jaka go czeka jest wspaniała, a duchowe osiągnięcia, sława i wpływ na ludzi będą niezwykłe.
Narendra osłupiał. Zdało mu się na razie że ma do czynienia z człowiekiem niespełna rozumu; a gdy powrócił do wspólnej izby począł bacznie śledzić każdy ruch, każde słowo tego zadziwiającego człowieka. Ale nie mógł dostrzec nic nienormalnego; Ramakriszna mówił spokojnie choć gorąco o życiu duchowym, o stanach zjednoczenia z Bogiem, które każdy kto tego pragnie może osiągnąć; a tyle było prostoty i szczerości w jego słowach że niesposób im było nie wierzyć. Wreszcie dodał znamienne dla Narendry słowa jakby odpowiadając na jego namiętne pytania: „Można osiągnąć doznanie i najgłębsze przeżycie Boga. Można go widzieć, można doń mówić, tak prosto jak ja do was mówię w tej chwili. Ale... gdzież są ludzie którym by o to naprawdę chodziło?” I tych słów nie mógł Narandra poddać w wątpliwość, tyle w nich było spokojnego a przecie gorącego przekonania. Ale jak pogodzić świadectwo niezaprzeczalnego wewnętrznego doznania, z dziwacznym, jeszcze przed chwilą, zachowaniem się świętego?
Wracał pełen ścierających się myśli i chaosu pojęć do Kalkuty. Czy to fanatyczny maniak, czy jakiś dziwny święty, rozum nie mógł znaleźć żadnego wartościowania. Jedno było pewne że czuł w obecności tego człowieka nieznaną radość.
Po miesiącu przypomniał sobie przyrzeczenie dane Ramakrisznie i znów pojechał go odwiedzić, nie spodziewając się wcale że go czeka jeszcze dziwniejsze doświadczenie.
Ramakriszna przyjął go nadzwyczaj serdecznie i przywołał ku sobie, prosząc by usiadł przy nim na tapczanie, a sam pogrążył się w głębokie skupienie; gdy, nie wychodząc zeń, dotknął ramienia Narendry ten stracił nagle świadomość zewnętrznego świata. Przytoczymy jego własne słowa gdy o tym zdarzeniu później opowiadał: „Owo dotknięcie Ramakriszny zbudziło we mnie zupełnie nieznany mi rodzaj świadomości. Miałem oczy otwarte i oto ujrzałem nagle jak ściany pokoju i wszystko wokół poczęło szybko wirować, aż zniknęło zupełnie sprzed mych oczu, a cały świat wraz z mą osobą zdawał się pogrążać w jakąś niepojętą, wszechogarniającą Próżnię! Przeszył mnie nieopisany lęk, zdało mi się że staję wobec śmierci... I nie mogąc opanować przerażenia krzyknąłem: „Co ze mną czynisz, panie? wszak rodziców mam w domu!” Ramakriszna roześmiał się głośno, poczym położył rękę na mojej piersi, mówiąc: „No dobrze odpocznijmy teraz. Wszystko przyjdzie w swoim czasie”. Najdziwniejsze wydało mi się to, że ledwie wymówił te słowa a mój niezwykły stan zniknął, widziałem normalnie, byłem taki sam jak wpierw i wszystko wokoło było jak poprzednio”.
Zdarzenie to zraniło dumę, dotknęło ambicje Narendry; nie mógł pogodzić się z faktem że samo czyjeś dotknięcie może zupełnie zmienić nasz wewnętrzny stan i sprowadzić nieoczekiwane i wcale nie przywoływane przeżycie. Co to mogło być pytał siebie z niepokojem, sugestia? Hipnotyzm? Ale te przecie mogą działać tylko na słabe umysły i nieopanowane nerwy, a wszak uważał siebie za człowieka silnego i niezależnego i był z tego dumny, czyż ma się przekonać teraz że jest odwrotnie? Nie, ten człowiek nie może być niespełna rozumu, jak mu się na początku zdawało, lecz kimże w takim razie jest? Same zagadki. Analityczny, trzeźwy umysł Narendry nie mógł się z tym pogodzić, został tam głęboko upokorzony właśnie gdy sądził że już umie oceniać fakty i zjawiska od ich prawdziwej strony, a nie tylko z pozorów. Stał się ostrożny, nie chciał za żadną cenę powtórzenia tego doznania, ale jednocześnie interesowała go i nieodparcie pociągała postać Ramakriszny – był tak bajecznie prosty, tak dziecięco szczery i bezpośredni! I Narendra nie mógł się oprzeć przemożnej chęci zobaczenia go znów. Po tygodniu stanął raz jeszcze w jego Aszramie.
Ale i tym razem nie udało mu się oprzeć przedziwnemu wpływowi świętego, pomimo ostrożności a nawet zdecydowanie obronnej wewnętrznej postawy. Ramakriszna wziął go ze sobą do ogrodu, gdzie po chwili popadł w ekstatyczną medytację. I teraz gdy w tym stanie dotknął Narendry, ten pomimo oporu, stracił natychmiast wszelką zewnętrzną świadomość i popadł w dziwny, nieznany mu stan; jak długo w nim trwał nie miał pojęcia, gdy się ocknął poczuł iż Ramakriszna jak za pierwszym razem, trzyma rękę na jego piersi.
Nie wiedział zupełnie co zaszło podczas tej utraty zewnętrznej świadomości. Ramakriszna opowiadał później że odsłonił mu się wówczas cały wewnętrzny świat Narendry (a i on sam pogrążył się weń głęboko), co potwierdziło mu niezbicie jego odczucia.
To drugie niezaprzeczalne doznanie przekonało Narendrę ostatecznie że Ramakriszna nie może być maniakiem ani niezrównoważonym nerwowcem, że moc która przezeń działa, choć dlań niezrozumiała, jest przecie bezsprzecznie ogromna i chyba dobroczynna. I uczucie głębokiego szacunku zamieniło uprzednią podejrzliwość.
Ale wrodzona niezależność myśli, jak i wpływy Brahmo Samadż, które nie uznawało potrzeby Guru dla wewnętrznego i okultystycznego rozwoju człowieka, nie pozwalały mu uznać Ramakriszny za takiego dla siebie. Nie pojmował jak może człowiek, choćby bardzo wielki, stać się nieomylnym i zawsze posłuszeństwa godnym kierownikiem. Toteż przez dłuższy czas każde słowo Ramakriszny poddawał krytycznemu badaniu, próbie własnych doświadczeń, wyczuć i rozumu.
Zdobywała go miłość Ramakriszny, a była istotnie niezwykła i wzruszająca. Choć Narendra przyjeżdżał teraz jak mógł najczęściej, gdy nieco dłużej nie pokazywał się w Aszramie święty, niczym miłująca matka, poczynał tęsknić do jego obecności, do jego pieśni, w których najprawdziwiej wyrażała się dusza młodego człowieka. A radość z jego przybycia była nieraz podobna do szczęścia i nierzadko unosiła świętego w stan zachwycienia.
Ramakriszna widział ukryte możliwości Narendry, jego, ach jeszcze utajoną, wielkość, widział iż jest bliski wyzwolenia, iż ma za sobą najwyższe osiągnięcia w Jodze. Nieraz Narendra protestował, twierdząc że to miłość tak zaślepia świętego że widzi w nim same nadzwyczajności. Bo Narendra choć już głęboko pokochał tego dziwnego człowieka, nie przestawał się z nim mocować, niemal walczyć. Nie wierzył w Guru, ani w symbole i wizerunki, nie rozumiał i nie przyjmował duchowego monizmu. Był uparty i do przekonia trudny, nieraz biedny Ramakriszna nie umiejąc czegoś dostatecznie jasno dla Narendry udowodnić, mówił niemal w rozpaczy: „jeśli nie wierzysz mym słowom pocóż do mnie przychodzisz?” A odpowiedź brzmiała niezmiennie: „Bo ciebie kocham; ale to nie znaczy że mam przyjmować bezkrytycznie każde twe słowo bez poddania go badaniu mego własnego rozumu”.
Narendra był jednym ze wszystkich uczniów i odwiedzających Ramakrisznę, który śmiał czasem poddawać w wątpliwość nawet stan jego najwyższego duchowego wyzwolenia i najgłębszych wewnętrznych doświadczeń; tak iż święty nieraz udawał się do świątyni by w najgorętszej modlitwie szukać oświecenia jak przemówić do tego buntowniczego, nieokiełznanego intelektu swego ucznia. Istotnie Narendra był jako płomień niezależny, ale i jak ogień czysty.
Nie jest łatwo opisać , a raczej oddać atmosferę wzajemnego stosunku Ramakriszny i Narendry, zwłaszcza dla europejskiego czytelnika nie mającego pojęcia czym wogóle może być w Indii stosunek wzajemny Guru i ucznia, a czym był ten indywidualny w szczególności. Kto by chciał nieco więcej dowiedzieć się o tym – o guru i uczniu – niech przeczyta moją przedmowę do I tomu Antologii Indyjskiej „Hinduska Bhakti”.
Jest to jedna z najgłębszych i najdziwniejszych stron Hinduizmu. Jedne z moich przyjaciół, profesor matematyki, o wysokim wykształceniu i równie krytycznym i niezależnym umyśle jak Narendra, mówił mi że nawet znając wiele rodzajów prawdziwej, głębokiej miłości, trudno jest człowiekowi który sam tego nie przeżył wyobrazić czym może być dla nas hindusa Guru; wszystkie najwyższe, najpiękniejsze uczucia, a skala jest ich niezmiernie bogata, zdają się łączyć w tym jednym, Guru staje się dla ucznia „wszystkim” - jest mu najbliższym przyjacielem, przed którym nie mogą istnieć żadne tajemnice, jest ojcem duchowym, a raczej matką, bo jak ona „nosi go w swym sercu”; a nawet uczucie twardych i surowych z natury nauczycieli, dla swych najbliższych uczniów ma przedziwną i wzruszającą, choć rzadko tak wyraźną jak to czynił Ramakriszna – tkliwość; jest i „umiłowaną”; to się może wydać czytelnikowi naciągnięte, i mnie zdało się dziwne gdym po raz pierwszy te słowa usłyszała, aż nim sama nie przekonała się o ich prawdziwości; bowiem tak wielką jest intensywność oddania i „zakochania”, (na Boga proszę nie sądzić że jest w tym choćby cień tego, co się tym słowem zazwyczaj określa) że zbliża się to istotnie do największych znanych miłości. Wiek, czar czy „powab” tego, który staje się dla duszy „umiłowanym”, nie gra roli; czasem są to starcy dla młodzieńców, - jak Ramakriszna dla Wiwekanandy – lub odwrotnie młodzieńcy dla podeszłych wiekiem, o wiele bardziej wykształconych, szanowanych i w świeckim otoczeniu sławnych ludzi; czasem znów niewiasty, zazwyczaj nie młode, itd* I dziś nie jest to rzadkością, a cześć z jaką były i obecny Prezydent Indii skłaniał się przed Szri Ramana Mahariszi, oraz wielu znanych i politycznych działaczy przed Szri Arubindo czy Swami Ramdasem – albo Matką Aszramy, czy wielką świętą Południa Ramabai, lub Ananda Mayi w Bangaresie, to samo wyraża.*
Jeśli w mistycyzmie Indii – i nie tylko Indii zresztą – żarliwą Bhakti dla Najwyższego (w jakiejkolwiek Jego postaci) porównuje się tak często do najwyższej i płomiennej miłości „zakochanych”, to tylko dlatego że od wieków nie uszło uwagi i doznań tych „bożych szaleńców” że te górne uczucia mają tyle ze sobą wspólnego że są z jednej niejako rodziny; bowiem każda wielka miłość jest wyłomem na nieskończoność, jest świadomym lub nieświadomym poznaniem prawdy Boga-Ducha w człowieku. Wszak Gita mówi: „To Ducha miłujesz w twej matce i bracie, w umiłowanej i przyjacielu” (cytuję nie dosłownie). On jest obecny wszędzie, więc wszelka prawdziwa miłość tylko Jego od-krywa; a ze wszystkich miłości ukochanie Guru najbardziej.
W Jodze hinduskiej mówi się wyraźnie i dobitnie że „Guru dla ucznia jest bezpośrednim przedstawicielem i wysłannikiem Boga”, że Jego ma w nim czcić i Jemu być posłuszny; i do dziś dnia jest to przestrzegane.
O ile mogłam, przez wiele lat spędzonych w Indii, sprawdzić, to posłuszeństwo nie jest nigdy nadużywane Mogą być Guru o bardzo różnym poziomie, nieraz jeszcze nieco prymitywnym, a nauki jakie dają swym uczniom zmieniają się również, od zwykłych nabożnych rad – modlitwy, „różańca”, ofiar itd., do najwyższych więc najtrudniejszych ćwiczeń Jogi, opanowania i kierowania myślą, używania jej świadomie jak i woli swej i wszelkich władz i zdolności, których rozwój Guru przez swój umiejętny, a bardzo trudny wpływ i przepisany trening, może znacznie przyspieszyć. Skala poziomów zarówno Guru jak i uczniów jest olbrzymia, ale powtórzę o ile dane mi było obserwować i badać, żaden, nawet najprymitywniejszy nie nadużywa swej mocy w stosunku do ucznia, choć może nieraz chwalić się swymi nadzwyczajnymi darami i potęgami wobec tłumu czy zainteresowanych osób, jeszcze nie wciągniętych w orbitę uczniostwa, ale już to samo wskazuje na jego nie wysoki poziom. Sądzę że tradycja od wieków istniejąca, która mówi że jest to dziedzina tak święta, że wszelki nadużycie w niej sprowadza najfatalniejsze karmiczne skutki, w tym czy w następnym życiu – powstrzymuje do dziś ludzi którzy na jakimkolwiek poziomie mogą i chcą być Guru dla innych.
Jeden z moich czytelników spytał mnie czy w stosunku ucznia do Guru nie ma nic wspólnego z pojęciem i uczniem jakie w katolicyzmie miewano dla „ojca duchowego”, zazwyczaj spowiednika; odpowiem: wątpię! bo tam było zawsze ślepe posłuszeństwo, a nie dążenie do całkowitego zharmonizowania swego świata z o wiele wyższym światem Guru, czyli przyśpieszenia rytmu wibracji całej swej psychiki aż się coraz bardziej zbliży do rytmu życia Guru; przytym stosunek ten był zawsze jednostronny; trudno też sobie wyobrazić taki krytycyzm i niezależność sądów jaką miał np. Wiwekananda w stosunku katolickim do „duchowego kierownika”, jak i szczerość Ramakriszny z uczniem. Więc z jednej strony najgłębsza miłość i cześć i oddanie, z drugiej niczym nie skrępowany własny sąd i swobodne badanie, trzeźwość przy najżarliwszej Bhakti, oto niektóre z różniących cech, oto niektóre z różniących cech. I jeszcze jedno; tradycyjne powiedzenie hinduskie: „Guru staje się dla nas bezpośrednim przedstawicielem, czy nawet objawicielem Tego, co jest najwyższe, bezgraniczne, nieskończone”. Można by powiedzieć iż Guru otwiera przed duszą nieznane wymiary, nieprzeczuwane wyżyny, nigdy bez jego „pomocy” (która może polegać tylko na samej jego obecności) nie poznawalne głębie Bhakti.
Należy zaznaczyć że nie we wszystkich szkołach, raczej liniach, Jogi hinduskiej tak samo się ona zaznacza; droga Wajsznawicka jest bardziej do katolickiej podobna, zaś na Szajwickiej, biorąc ogólnie, przeważa niezależność i szerokość myśli; ale trzeba to mówić ostrożnie, bo i na niej mamy najżarliwszą Bhakti, dość wspomnieć Szri Ramana Mahariszi (którego zna polski czytelnik z paru wydań Biblioteki Polsko-Indyjskiej) którego Hymny do Arunaczali są najgłębszym wyrazem.
Jednak w stosunku Ramakriszny jako Guru do Wiwekanandy jako ucznia (Czela lub Sziszja) były tony nowe, cechy indywidualne bardzo odbiegające od zazwyczaj w tym stosunku spotykanych; było w nim o wiele więcej „równości”, tj. traktowania młodego, buntowniczego swego ucznia, jako przyjaciela, bo powiedział mu najgłębsze tajniki swego wewnętrznego, religijnego i jogowego życia; a niezależność myśli i krytycyzm Narendry nie tylko cenił, ale sam go świadomie zasilał, bacząc tylko aby nie przybrał beztwórczych, destrukcyjnych form. Zaś owa szczerość i prostota, o tyle pod każdym względem starszego odeń Joga, i traktowanie go jakby niemal równego sobie przyjaciela, najbardziej zdobywała serce Wiwekanandy, a szacunek dla jego niezależności budziły w nim najwyższą dla Ramakriszny cześć.
I oto w chwili gdy wchodził już głęboko w Jogę i marzył o jej szczytach, niespodziewany cios uderzył całą rodzinę – ojciec, jedyny opiekun utrzymujący całą gromadkę, umarł na serce. Teraz dopiero okazało się że żyli nad stan, że zbyt wiele rozdawali, pomagając każdemu kto się zgłaszał, i nagle znaleźli się prawie w nędzy, a wierzyciele grozili wyrzuceniem ich nawet z rodzinnego domu. A dalsi krewni, którzy doświadczyli pomocy i usług bez liku ojca Narendry, zachowywali się obecnie jak wrogowie. Narendra był najstarszym w rodzinie, na niego spadł obowiązek utrzymania jej i wyplątania z trudności, zapewniając rodzeństwu dalsze wykształcenie. Zdał właśnie egzamin w Koledżu, zaczął studiować prawo i mógł już zarabiać.
I oto zmieniło się całe zewnętrzne życie Narendry; nawykły jeśli nie do zbytku to w każdym razie do wygodnego życia, bez troski o jutro, stał się nagle wraz z całą rodziną ubogim, nie rzadko bywał na granicy nędzy, nieraz bez obiadu szedł do uniwersytetu.
Był to zresztą okres nietylko zewnętrznych ciosów i prób. Przekonywał się teraz czym jest zwykła przyjaźń ludzka, ile w niej fałszu, interesowności, chęci wyzysku; niemal wszyscy dawni przyjaciele rodziny odwrócili się, a jego koledzy i towarzysze zobojętnieli i ochłodli; nikt się teraz nie zachwycał jego zdolnościami czy inteligencją, nikt nie okazywał wiary w jego wybitność; życzliwość i przyjaźń jakby nagle zbladły i zwietrzały. I Narendra patrząc na to wszystko tym samym krytycznym okiem, poznał odrazu ułomność nie tylko czysto materialnych dostatków, ale i zwykłych uczuć ludzkich, ich płytkość, interesowność, bezwartościowość. Zwrócił się teraz duszą do jedynego prawdziwego przyjaciela – do Ramakriszny. W wiele lat później mówił: „Ramakriszna był jedynym człowiekiem który od chwili gdy mnie spotkał wierzył we mnie równo i niezachwnianie; tak, był jedynym, nawet matka, to niezmienne zaufanie i miłość związały mnie z nim na zawsze. Zdobył mnie do głębi. Sądzę że on jeden umiał prawdziwie kochać człowieka”.
Był to okres zasadniczej wewnętrznej przemiany; Narendra odwracał się już definitywnie od wszystkiego co zwykłe i świeckie, ogarniał go niepodzielnie typowo hinduski „głód Boga”. Toteż studia prawnicze i całe życie uniwersyteckie stawały się uciążliwą mordęgą. Marzył o życiu Sanjasina, o odrzuceniu wszystkich więzów, o poświęceniu czasu, wysiłku, żarliwości dążenia jedynemu godnemu celowi – duchowemu wyzwoleniu. Atmosfera domu była równie trudna do zniesienia jak koledżu; toteż każdą wolną chwilę starał się spędzić z Ramakriszną, który widząc na wskroś stany wewnętrzne Narendry, rzetelność jego pragnień, szczerość i głębie tęsknoty, począł uczyć go już inaczej, coraz trudniejszych ćwiczeń Jogi i stosowania jej w życiu codziennym, wyrabiał intuicję przez nieraz ogólne, urwane, zdawałoby się nieznaczne słowa, zdania czy wykrzykniki. Damy jeden charakterystyczny przykład. Mówiono raz o podstawach Wajsznawizmu, Ramakriszna odezwał się, że wedle Czajtanii trzy są jego założenia które polecał praktykować swym wyznawcom: „umiłowanie imienia Bożego i jak najczęstsze jego powtarzanie, współczucie dla wszelkiej istoty żyjącej i wreszcie służenie, zwłaszcza Bhaktom Pana, Sanjasinom i wyznawcom Wajsznawizmu”. I zaraz po tych słowach popadł w stan najwyższego skupienia (Samadhi). Po chwili, jakby na pół się zeń budząc, rzekł do siebie cicho, dość jednak głośno by najbliżej siedzący mogli jego słowa usłyszeć. „Współczucie... czucie wespół z każdym żywym stworzeniem...? a czymże tyś sam człowieku? Czyż nie jesteś jako ten robak ziemny, jako istota mizerna, najmniejsza? jakże możesz ty, z innymi współczuć? Nie, niemożliwe! To raczej służenie, całkowite, pokorne, gorące, służenie człowiekowi – jako Bogu żywemu – jest zadaniem twej duszy”.
Słowa te zrobiły na Narendrę zgoła nieoczekiwane wrażenie. Był do głębi wstrząśnięty. Wychodząc z izby rzekł do towarzyszy: „Ileż światła tai się w tym przedziwnych słowach Mistrza! Jak bajecznie pogodził ideał Bhakti z mądrością Wedanty! Rozumiem teraz, że można żyć wyrzeczeniem i ascezą Sanjasina nie koniecznie uciekając od ludzi w puszczę, że można pozostać wśród nich, a nawet w domu i w rodzinie wprowadzić w to pozorne szare i codzienne życie zrozumienie najwyższej prawdy, że tylko Bóg istnieje, to On, tylko On, we wszystkim się przejawia, On wszechstwór ze Siebie wyłonił, wszechobecny jest, a zarazem niedosięgalny i wszystkość przewyższający. To On przejawia się w każdym którego kochamy, a zarazem jest w bezmiarze, w bezkresie, nieobjęty i niepoznawalny. A gdy odkryjemy Go w człowieku, znika wszelki egoizm, po prostu nie ma nań miejsca; nie da się już nikomu zazdrościć, ani nad nikim „litować się”. Służenie człowiekowi, pamiętając wciąż, że jest on od Boga objawieniem, przemienia nasze serca do głębi aż poczujemy
się sami żywą cząstką najwyższego Istnienia, co jest – Sat-Czit-Ananda – Byt-Świadomość-Szczęście. Teraz wierzę iż jeśli to z wolą najwyższą jest zgodne, danym mi będzie głosić tą wielką prawdę wszędzie i każdemu, tak aby się stała zrozumiała i bliska wszystkim, bogatym i biednym, rozumnym i głupim, braminom i haridżanom”.
Słowa te były wieszcze, Narendra, późniejszy Swami Wiwekananda, prawdę oną w parę lat później począł głosić szeroko w niejednej części świata.
Wkrótce Ramakriszna zaniemóg. Wiedział dobrze, że koniec tego żywota się zbliża i tym bardziej począł się starać przekazywać dość licznej już teraz grupie swych młodych uczniów, wszystko co byli w stanie przyswoić z jego wielkich doświadczeń. Rozdmuchiwał iskrę najwyższej tęsknoty, zasilał wiarę że teraz, wkrótce, może się ona wypełnić, że Prawdę najwyższą mogą poznać już teraz. Porywało to najbardziej Narendrę. Ciosy domowe wzmogły jego wrażliwość, otwarły niejako jakieś wewnętrzne zmysły, toteż chłonął przykład życia i słowa Ramakriszny całym sobą. Przeniknęły one do samego dna jego istoty i pozostały tam na zawsze.
Ramakriszna zamieszkał teraz w wielkim ogrodzie Kassipore, otoczony młodymi uczniami, którzy na pewien czas porzucili dom i naukę aby móc pielęgnować Mistrza, którego stan pogarszał się z dniem każdym, i służyć mu wszelką możliwą pomocą. Była to inicjatywa Narendry, uważał, że nie powinni uronić ani jednego słowa z nauk Mistrza, że żaden obowiązek nie jest ważniejszy i świętszy nad czuwanie przy odchodzącym świętym. Sam spędzał każdą wolną chwilę przy nim, zagrzewał i skupiał wszystkich młodych; muzyka, śpiew, religijne i filozoficzne dyskusje, wgłębianie się w praktyczny sens nauk Ramakriszny, wypełniały im czas. A samego Narendrę przenikała coraz żywsza, bardziej gorąca tęsknota do jedynej bezwzględnej Prawdy. Robił zadziwiające postępy w medytacjach, zdobywał pierwsze osobiste, już nie podlegające żadnym wątpliwościom doświadczenia wewnętrzne. Ramakriszna go wprowadził już w różne systemy i drogi duchowych jogowych praktyk, nie krył już przed nim że go naznaczy kierownikiem, całej otaczającej go grupy młodych, którzy płoną tym samym co on pragnieniem Sanjasy; wkrótce też nadał im święcenia zakonne, ku nieopisanej radości Narendry i jego kolegów.
Niemal przed samym odejściem Ramakriszna uznał, że wolno już spełnić najtajniejsze pragnienie Narendry – zanurzenie się w absolutny Byt, ponad myślą i zwykłą świadomością człowieka. Długo się wahał, sądząc, że to olbrzymie doznanie może tak pochłonąć Narendrę, że zechce odtąd prowadzić tylko kontemplacyjne życie; ale siła tęsknoty, głębia uczuć a zarazem świadomość konieczności pracy wśród ludzi były w uczniu tak silne, że dopomógł mu jak mówił „odsunąć zasłonę dzielącą absolutną Prawdę bytu od ograniczonego zmysłami i umysłem ludzkiego istnienia”. Było to chyba najwyższe przeżycie Narendry, zwane w nauce Jogi Nirwikalpa Samadhi. Ale Ramakriszna nie pozwolił, jeśli można się tak wyrazić, uczniowi pozostać dłużej w tym wysokim stanie świadomości; zbyt wiele ważnych zadań wymagających praktycznego czynu oczekiwało Narendrę. Na trzy czy cztery dni przed swą śmiercią przywołał go i powierzył mu z najwyższą powagą całą pracę którą widział wyraźnie swymi oczami dalekowidza.
Od tej chwili zaczyna się nowy okres w życiu Narendry; czuje z przemożną siłą swój obowiązek i powołanie. Zgarnia zgnębionych i na chwilę straconych uczniów, zagrzewa swym entuzjazmem i oddaniem, nie dopuszcza by który wrócił do domu, do zwykłego życia, i wszyscy pozostają w Baranagore gdzie spędził ostatnie dni nieodżałowany Mistrz. Zakładają tam pierwszy Zakon i klasztor Ramakriszny, związują się najgłębszym braterstwem pod natchnieniem Narendry, a wkrótce składają i formalne śluby – ubóstwa, celibatu, posłuszeństwa Guru, podobnie do ślubów klasztorów Katolickich, zmieniają też imiona. Był to piękny okres w życiu Narendry; stał się duszą tej pierwszej, płonącej zapałem młodzieńczej grupy poświęcającej wszystko dla Prawdy. Głębokie studia indyjskiej i europejskiej filozofii i świętych ksiąg, długie nocne czuwania na modlitwie i najcichszych skupieniach, umartwiania i medytacje wypełniały im czas. Wygód nie było żadnych, nędzny uzebrany posiłek zaledwie wystarczał, ale to nie gasiło, a raczej odwrotnie rozpalało ich żarliwość. A właściwym ich przewodnikiem był teraz Narendra.
Sanjasin Wędrowny
Tak przeszły dwa lata na pracy samokształcenia, ofiary, wyrzeczeń i trudnych dla Narendry kierowniczych obowiązków.
Ale już niedługo po odejściu Mistrza zbudziła się w nim przemożna tęsknota by odejść od wszystkiego, by znaleźć się sam na sam z majestatem przyrody, by nie mieć nic prócz pielgrzymiego kija i zawiniątka ze zmianą sanjasowej odzieży, by wędrować z miejsca na miejsce wprost przed siebie, gdzie oczy poniosą, nie wiedząc co będzie jutro, gdzie się noc spędzi, co do ust włoży... Do tego tradycyjnego życia wędrownego Sanjasina, który nie zatrzymuje się nigdzie dłużej nad trzy dni, który jest gościem każdego domostwa, jednego dnia z najuboższym pariasem spożywa nędzną garstkę nieomaszczonego ryżu, a drugiego na srebrnych misach podane potrawy na wspaniałych biesiadach z możnymi tego świata, z Maharadżami i książętami; a trzeciego wędrując w głodzie, bo... nie często wyciąga rękę z miseczką żebraczą, a czasem bywa, że i odwrócą się odeń ludzie, nie hindusi, lub niewierzący, bo i tacy bywają...
Pragnąc rzucić się w nieznane, w to życie codzień inne, samotne, nieoczekiwane, pod stropem gwiaździstym u stóp śnieżystych gór, a nieraz i het na wyżynach przy świątyni Badrinatu, - najwyżej na świecie położonym chramie... Wahał się długo; jakże mógł pozostawić swą gromadkę, opuścić braci zakonników, tak jeszcze młodych i niedoświadczonych...
Aż przyszła nagła decyzja. Poczuł, że musi porzucić klasztor, poddać próbie własne siły jak i samodzielność młodych braci, dobyć z głębi nieustraszoną odwagę, rozszerzyć niejako duszę by objąć cały kraj, niezmierne bogactwo jego wspaniałej przyrody i niezmierną biedę ludu o gorących sercach i wielkich tęsknotach. Nikogo nie uprzedzając opuszcza Kalkutę i rozpoczyna swą długą, historyczną wędrówkę. Jakże pragnął rzucić się w niezbadane głębie Himalajów i tu wśród nieskalanej przyrody, a z pomocą najsurowszej dyscypliny myślowej i wewnętrznej koncentracji zdobyć duchową moc która mu pozwoli wypełnić olbrzymie zadanie powierzone przez Mistrza. Jeden z braci który tylko co wrócił z Tybetu, gdzie przeszedł niezwykłe doświadczenia, idzie z nim. Po drodze w Benaresie Narendra mówi do przyjaciela, sławnego sanskrytologa: „Odchodzę w góry, nie wrócę zanim, nie zdobędę mocy by rzucić się na nasze społeczeństwo jak lawina, by zmusić je by poszło za mną...!”
Wspaniałe widoki dzikich strumieni i wodospadów, dziewiczych lasów, nietkniętych stopą ludzką śniegów i jarzących się o zachodzie, het na szczytach lodowców, przepełniały go zachwytem, a kryształowe, rzeźwe powietrze górskie i niezmącona cisza budziły najgłębszą wewnętrzną radość. Po wielu miesiącach wśród tej niewymownej himalajskiej Ciszy, schodzi na równiny. I dalej trawa ta długa, dwa lata trwająca wędrówka po całej ziemi Hindustanu.
Można powiedzieć iż przeszedł Indię wzdłuż i wszerz, że poznał wszystkie prowincje, ich odrębności, zwyczaje, tradycje i wspólne im podłoże kultury. Zatrzymał się nieco dłużej na ostatnim krańcu Indii, gdzie trzy morza spływają, gdzie można widzieć Słońce zapadające w wody o zachodzie i wynurzające się z nich o wschodzie – na przylądku Komorin, dziś i zawsze dla hindusów zwanym imieniem dziecięcej Devi – Kanja Kumari, której świątynia stoi nad samym brzegiem, niemal w zasięgu fal.
Tutaj, na samotnej, czarnej skale, która jakby stożkowata wyspa wystrzela z morza naprzeciw świątyni tej dziecięcej, 8 lat wedle tradycji liczącej Bogini (Kumari znaczy dziewicza), oddzielonej od brzegu wąskim przesmykiem morza który trzeba przepłynąć aby się na nią dostać – Swami godzinami zagłębiał się w rozmyślania nad losem Indii, jej przeznaczeniem, jej straszną obecną nędzą i poniewierką, i szukał, szukał w napięciu całej istoty drogi do jedynej najgłębszej prawdy swego narodu. Dwa lata wędrówki były bezpośrednim poznaniem wszystkich jego członów, odrębności charakteru, języków, zwyczajów. Dotknął życia ludu całą swą istotą, wziął je w duszę; bo gdy po powrocie do Benaresu spotkał swoich dwóch braci wybuchnął niemal namiętnymi słowy: „ Jakąż męką było ujrzeć własnymi oczami potworną nędzę naszego ludu! Ileż razy nie mogłem powstrzymać łez! Zrozumiałem słowa Mistrza iż ludziom głodnym nie da się mówić o Bogu”. I po chwili. „Wiecie, że dziś nie rozumiem tej religii rytuałów i filozofii tak od życia dalekiej. Ale jedno mogę stwierdzić – serce me rozszerzyło się tak, iż zdaje się obejmować cały ten tak różnorodny lud. Tak, nauczyłem się kochać. Wierzcie mi, teraz dopiero wiem co znaczy gorąco czuć”!.
A Swami Turijananda do którego zwracał te słowa dodaje: „Cisza zapanowała. A łzy spływały po twarzy tego silnego człowieka. I mnie przejęło wzruszenie. Czyż nie były to te same słowa jakie ongi wypowiedział Buddha? to samo bezmierne współczucie? Zdało mi się, że serce tego Brata zmienia sie w jakiś wielki tygiel w który spływają ludzkie cierpienia, by w jego ogniu przemieścić się w moc, i... w balsam, który jest w stanie te cierpienia przetworzyć Nikt nie może zrozumieć Wiwekanandy kto nie dojrzał nim choćby w błysku tych wulkanicznych uczuć bezosobistego współczucia”.
Istotnie jak wulkan nabrzmiały tysiącznym roztopionym kruszcem stanął Wiwekananda na tym ostatnim wżynającym się w bezgraniczne morze, krańcu Indii. Tu się odbywała w zupełnej samotności, przy szumie fal, nie widząc przed sobą nic prócz bezmiaru, wielka alchemia w duszy i sercu tego genialnego człowieka. Szukał wyjścia. Szukał drogi przeznaczeń umiłowanego narodu – który pomimo różnorodności członów był przecie jednością. Musiał znaleźć syntezę, odwieczną Dharmę, musiał zrozumieć to, co ogarnął sercem. Chciał też odkryć własne powołanie i drogi do jego urzeczywistnienia.
Legenda głosi, że tu, na tej bazaltowej skale pokazała mu się Dewi, Bogini Indii; podobnie jak na drugim Indii krańcu w Kaszmirze przy małej historycznej świątynce Khirbawani, gdzie stworzył słynny wiersz „Pramacierz Kali”, po którym zemdlał z napięcia. Legenda nie mówi co objawiła mu Bogini, ani o co ją pytał.
Ale postanowienie zostało wkrótce powzięte: „pojadę do Ameryki gdzie wkrótce odbędzie się Parlament Religij, pokażę światu wielkość naszej filozofii i... zaapeluję o pomoc dla naszego ludu”.
Dalsze dzieje Wiwekanandy są już bardziej znane; miejsce jego podczas wielkiego zjazdu, wpływ jaki zdobył, nauki jakie głosił, Aszramy jakie zakładał, z dziesiątkami a wkrótce niemal setkami uczniów, i jego szeroka, ogromna, po raz pierwszy w nowożytnych czasach „apostolska” działalność w imię Hinduizmu. Że wprowadził duchowy dorobek Indii na forum międzynarodowe, że stanął jako jej pierwszy, historycznie, przedstawiciel na drugiej półkuli, już było mówione.
Rezultat tej podróży jak i wielu następnych tak do Ameryki jak Anglii, jest znany i żywy do dziś. Ale czy udało mu się już wówczas zdobyć znaczną materialną pomoc? Czy Aszramy które po powrocie do Indii zakładał wraz z ich przychodniami, szpitalami i całą ogromną, a jak już zaznaczyłam przy religijnych Aszramach
w Indii zupełnie nową, charytatywną działalnością były finansowane przeważnie przez jego zamorskich wyznawców? Nie jestem w stanie z całą ścisłością stwierdzić, zapewne tak. Jednak dopiero teraz jego marzeniu stało się zadość – oto kraje Zachodu pomagają Indii wydatnie w podniesieniu stopy życiowej, w rozwoju przemysłu i oświaty i zewnętrznych warunków życia. Czy jego marzenie i usiłowania, uczucia najgłębsze, gorące, wola i natchnienie – były pierwszym posiewem? Nie wiem. Ale można z całą pewnością twierdzić, że zapoczątkował nową epokę, zarówno w historii religii – czynnej i żywej – w swoim kraju, jak i przerzucił most pomiędzy Indią a Zachodem, na kulturze i nieprzemijających wartościach człowieka oparty.
Związał „niebo z ziemią”, pradawną Jogę z nowymi jej formami, i... zdaje się, z rzutem i w przyszłość.
I dlatego jest wielki.
Madras 1962 Wanda Dynowska
KARMA JOGA - Swami Wiwekananda
CZYN I JEGO WPŁYW NA CHARAKTER
Słowo Karma pochodzi od Sanskryckiego Kri – działać, czynić, każdy czyn to Karma; słowo to oznacza również skutki czynów; a filozoficznie używa się go także dla oznaczenia skutków sprowadzonych przez nasze czyny w poprzednich żywotach. Ale mówiąc o Karma-jodze mamy na myśli tylko to pierwsze znaczenie – czyn, działanie, praca. Celem ludzkości, według filozofii Indii, jest zdobycie poznania. Nie radość ani rozkosz, czy przyjemność są celem człowieka, a poznanie; tamte muszą mieć swój koniec, więc błędem jest myśleć, że mogą być celem. Sądzę, że nieszłusznie, a nawet niemądre mniemanie, że szczęście jest ideałem do którego musimy dążyć, jest przyczyną niemal wszystkich nieszczęść i nędzy panującej na świecie. Przychodzi czas gdy człowiek przekonywa się, że poznanie jest celem do którego zdąża, a przyjemność i przykrość, radość i cierpienie są tylko nieocenionymi nauczycielami; poznaje również wielką prawdę, że tzw. zło jest równie ważnym nauczycielem jak dobro, że z obu może wyciągnąć wielką naukę. W miarę jak radości i cierpienia przesuwają się przez duszę, pozostawiają po sobie pewne wyraźne ślady, i obrazy a wypadkową tych wpływów i przeżyć jest to, co nazywamy naturą, lub charakterem człowieka. Jeśli przyjrzeć się charakterowi jakiegokolwiek człowieka, widzimy, że jest zespołem jego skłonności, tendencji, cech, sumą dążności całej jego psychiki; badając dalej przekonamy się, że cierpienie na równi z radością było czynnikiem kształtującym jego charakter. Zarówno dobre jak i złe czyny i zdarzenia urabiają naszą naturę, a cierpienie jest nieraz lepszym nauczycielem aniżeli szczęście. Śmiem twierdzić, że badając charaktery wielkich ludzi jaka wydała historia, przekonalibyśmy się iż w większości wypadków ból dawał im większe nauki niż szczęście, nędza i ubustwo więcej ich uczyły niż dostatek, a ciosy i przeciwności dobywały z ich głębi więcej wewnętrznego ognia, aniżeli pochwały, uznanie i chwała.
Wiedza jest przyrodzoną własnością człowieka; kryje się w nim samym, w głębi jego natury; nie istnieje wiedza która pochodziła by tylko z zewnątrz. Gdy mówimy iż człowiek coś "wie", oznacza to, w ścisłym z punktu psychologi znaczeniu, iż "odkrył" to, lub "odsłonił"; to czego człowiek się "uczy" jest tym co "od-krywa", czyli odsuwa niejako, czy podnosi zakrywającą to zasłonę we własnej duszy, która jest skarbnicą nieskończonej wiedzy i mądrości. Mówimy iż Newton odkrył prawo ciążenia; czy tkwiło ono gdzieś na stronie, czekając aby się mu ukazać? Wiedza o tym prawie przebywała w jego własnej myśli; ujrzał je gdy nadszedł odpowiedni po temu czas. Wszelka wiedza od początku świata istniejąca w ludzkości pochodziła zawsze z umysłu człowieka; olbrzymia "biblioteka" zawierająca wszystką mądrość świata ukrywa się w naszym umyśle. To, co jest poza nami, zewnętrzność, jest tylko bodźcem który nas zmusza do zagłębiania się w siebie, w umysł nasz, lub mówiąc szerzej – psychikę; ale właściwym przedmiotem który badamy jest zawsze nasza własne myślowa natura.
Upadek jabłka stał się dla Newtona bodźcem do zagłębiania się w siebie i zmusił go do przegrupowania wszystkich poprzednich związków i ogniw swej mysli; i oto nagle odkrył nowe łączące je ogniwo, które nazywamy dziś prawem ciążenia. Nie tkwiło to w jabłku, ani we wnętrzu Ziemi. Toteż twierdzę, że wszelka wiedza, tak świecka jak duchowa, ukrywa się w psychice człowieka. Najczęściej jednak nie odsłania się ona jako nagłe odkrycie; jest całkiem utajona, przysłonięta, a gdy się tej zasłony powoli uchyla, mówimy, że sie "uczymy"; postęp w wiedzy dokonywa się przez ten powolny proces "uchylania" zasłon. Człowiek w którym ta zasłona jest ścisła i ciężka, jest ciemny, nie-wiedzący; w którym została uchylona częściowo, będzie się nazywał wykształconym, ale ten w którym została całkowicie usunięta bedzie wszechwiedzący. Tacy ludzie istnieli, wierzę, że pojawią się i w przyszłości; a w odległych cyklach ewolucji będzie ich na pewno tysiące. Jak ogień jest ukryty w drewnie, (klasyczne porównanie z Upaniszadów, przyp. tłumacza) tak wiedza istnieje w stanie ukrytym w umyśle człowieka; bodźce są jak tarcie dla drewna, wywołują ją z ukrycia w przejawienie.
Wszystkie nasze czyny i uczucia – łzy i uśmiechy, radości i cierpienia, przekleństwa i uwielbienia, pochwały i nagany, wesołość i smutek – wszystkie, przekonamy się jeśli spokojnie na siebie spojrzymy, były wywołane z naszej głębi przez bodźce ciosy i cierpienia. A wypadkową ich wszystkich jest nasza natura, my, tamiki jakimi jesteśmy. Wszystkie te bodźce i uderzenia razem wzięte noszą nazwę Karmy – czynu, akcji, działania. Każdy fizyczny czy myślowy bodziec uderzenie dotykające duszę, wywołujące z jej wnętrza drzemiący płomień, który odkrywa jej własną wiedzę i moc, zwie się karmą, używając tego słowa w jego najszerszym, powszechnym znaczeniu. Ale wszyscy nieustannie pełnimy karmę; oto mówię do was – jest to karma; a wy słuchacie – to również jest karma; oddychamy, chodzimy, pracujemy – to wszystko jest karma. Każda akcja, każdy fizyczny czy myślowy ruch, to także karma, a wpływ jej pozostawia w nas zawsze swój ślad.
Istnieją pewne ruchy, czy działania, które są jakby zespołem, ogólną sumą wielkiej ilości drobniejszych ruchów; np. Gdy stoimy nad morzem i wsłuchujemy się w szym fal uderzających o brzeg, uważamy to za silny, donośny głos; a przecie wiemy, że na jedną dużą falę skłąda się miliony malutkich, i każda z nich wydaje pewien szmer, ale tak lekki, że łowimy go uchem, a reagujemy dopiero gdy się łączą i razem wydają głośny szum. Podobnie każde uderzenie serca jest działaniem, pracą; pewne działania odczuwamy, są dal nas uchytne; często są to właśnie takie zespoły wielu pomniejszych ruchów. Jeśli chcemy wyrobić sobie prawdziwe pojęcie o charakterze jakiegoś człowieka, nie starajmy się patrzeć na jakieś wielkie jego dokonania; nieraz nawet głupiec potrafi w wyjątkowym momencie postąpić bohatersko; raczej obserwujemy nazwyklejsze, drobne czyny człowieka, te zdradzą nieomylnie rodzaj jego natury i objawią jego małość lub wielkość. Niezwykłe zdarzenia i sytuacje mogą wywołać nawet z przeciętnych, mizernych istot ludzkich pewien rodzaj wielkości; ale tylko ten jest naprawdę wielki którego charakter w każdej okoliczności i na każdym miejscu przejawia wielkość.
Karma – działanie, w swym wpływie na naturę człowieka jest najpotężniejszym czynnikiem z jakim ma on do czynienia. Sam człowiek zdaje się być pewnym centrem, ośrodkiem, który przyciąga ku sobie z całego otaczającego świata przeróżne moce, i w sobie je łączy i niejako stapia, by wysłać je jako nowy silny prąd nazewnątrz. Ten centr, ten ośrodek, to człowiek istotny; potężny, wszechwiedzący, który cały wszechświat ku sobie przyciąga; dobro i zło, nędza, cierpienie i szczęście, wszystkie śpieszą ku niemu i skupiają się wokół niego; a on tworzy z nich wszystkich jakby nowy stop, zespół cech, prąd dążności, zwany charakterem, i rzuca go w otaczający świat. Jak posiada władzę przyciągania wszystkiego, tak może i rzutować różny rodzaj prądów na zewnątrz.
Wszelkie czyny jakie widzimy, wszelkie ruchy w społeczeństwie ludzkim, wszelkie prace które nas otaczają, są poprostu wyrazem działania myśli, przejawem woli człowieka. Maszyny i narzędzia, miasta i okręty, łodzie podwodne czy armaty, i najprzeróżniejsze przedmioty, wszystkie są przejawami woli człowieka; a źródłem tej woli jest jego charakter, a charakter jest urabiany przez karmę. Jaką będzie karma takim będzie przejaw woli człowieka. Najmocniejsi ludzie jakich wydała historia byli wszyscy siłaczami w pracy, w czynie; były to wielkie duchy, o woli dość potężnej by światy poruszyć, a wolę tą wytrwałą pracą przez wieki. Olbrzymy ducha, posiadający nadludzką wolę, jak Buddha czy Jezus – nie mogli jej rozwinąc w przeciągu jednego żywota, ani odziedziczyć, wszak wiemy kto był ich rodzicami; nie doszły do nas wieści o żadnych ich czynach, nie słyszeliśmy aby cokolwiek mówili lub zdziałali dla dobra ludzkości. Żyło na świecie, życje i dziś, miliony stolarzy podobnych do św Józefa; istniały też miliony książąt, panujących w różnych księstewkach, jak ojciec Buddhy. Jeśli chcieć twierdzić, że była to tylko dziedziczność, jakże wytłumaczyć fakt, że ten książe, którego może nie słuchali jego własni dworzanie, wydał na świat syna którego wielbi tak znaczna część ludzkości? A jak wyjaśnić przepaść jaka bez wątpienia istnieje pomiędzy skromnym cieślą, a jego Synem, czczonym jako Bóg przez miliony na całej kuli ziemskiej?
Nie, tego zjawiska nie da się wytłumaczyć dziedzicznością. Skądże poczodziła, skąd wyrosła ta gigantyczna wola którą Chrystus jak i Buddha rzucili w świat? Skąd się w nich wzięło to skupienie potęgi? Musiała ona drzemać w ich głębi, rosnąć, objawiając się coraz więcej i więcej przez wieki, aż wybuchła olbrzymia, i spadła lawiną na całą ludzkość, i po dziś dzień toczy jeszcze swój ogromny wpływ wśród społeczeństw – ta moc Chrystusa i Buddhy.
Rządzi tym karma – działanie, praca. Nikt nie może nic zyskać, nic otrzymać, czego nie zrobi, na co nie zasłuży; jest to prawo odwieczne; nieraz możemy o tym powątpiewać, ale przekonywamy się z czasem, że na długi dystans to prawo jest powszechne. Człowiek może z największym wysiłkiem zdobywać przez całe życie majątek, może po drodze oszukiwać i wyzyskiwać tysiące ludzi, byle dopiąć celu i wzbogacić się; a w końcu przekonywa się, że nie zasłużył na upragniony majątek, i życie mu się wydaje puste i zmarnowane. Możemy gromadzić materialne przedmioty dla zadowolenia swej przyjemności; a przecie tylko to jest naprawdę nasze, co zarobimy sami. Głupiec może nabywać najlepsze książki świata, aż wypełnią półki jego biblioteki; ale będzie w stanie czytać i przyswoić sobie tylko to, z nich, na co zasłużył; a owo "zasłużenie" jest wyrazem jego czynów, jego pracy. Karma nasza określa na co zasługujemy i co jesteśmy sobie w stanie przyswoić. Sami jesteśmy odpowiedzialni za to, czym dziś jesteśmy; mamy też moc stać się w przyszłości tym, czym sami pragniemy. Jeśli to, czym jesteśmy dziś, stanowi skutek naszych czynów i prac w przeszłości, tedy jasne jest i logiczne, że od naszych obecnych czynów zależy stworzenie siebie takimi, jakimi chcemy być; więc ważne jest rozumienie jak należy pracować. Ktoś może się spytać: "Czyż nie jest bezcelowe uczenie się pracy? Wszak na całym chyba świecie w ten czy w inny sposób pracuje każdy". Tak, ale istnieje też na świecie, i to w znacznym stopniu, rozdrabnianie i trwonienie energii. A o Karma Jodze mówi nam Bhagawad Gita, że jest to sprawny, rozumny czyn, praca traktowana "naukowo"; wiedząc jak należy działać możemy uzyskać najlepsze rezultaty. Trzeba pamiętać, że wszelkie działanie jest po to, aby z naszego umysłu wywołać moc, która już w nim tkwi; aby obudzić duszę, wraz ze wszystkimi jej przyrodzonymi władzami. Moc jak i wiedza ukrywają się w stanie potencjalnym w każdym człowieku; wszelkie czyny i każda praca to po prostu impulsy i bodźce które wstrząsem budzą w nas te potencjalne olbrzymy.
Ludzie mają różne pobudki skłaniające ich do działania. Jedni pragną zdobyć majątek, inni sławę, jeszcze inni władzę i każdy działa i trudzi się aby osiągnąć to, o co mu chodzi. Są i tacy którzy pragną dostać się do nieba i czynią wszystko co wedle ich mniemania, może ich tam zaprowadzić. A inni chcą zdobyć dobre imię po śmierci, jak np. w Chinach, gdzie nikt nie dostaje tytułu i nie zdobywa sławy zanim nie umrze, co może jest lepsze niż nasze zwyczaje. W Chinach, jeśli ktoś spełni wyjątkowo dobry czyn, nie on, a jego nieżyjący ojciec, lub dziad otrzymuje tytuł szlachectwa. I niejeden całe życie pracuje dla tego celu. A wyznawcy pewnej mahometańskiej sekty pracują aby mieć wspaniały pomnik, czy grobowiec po śmierci. Znam sekty gdzie po urodzeniu dziecka przygotowuje się dlań grobowiec; jest to według nich najważniejsza rzecz dla człowieka; uważają, że im większy i wspanialszy będzie grobowiec, tym dla niego lepiej. Inni pracują z intencją pokuty, czy zadośćuczynienia; popełniają szereg złych czynów, a potem wznoszą świątynie, wynagradzają sowicie kapłanów, aby ich przekupić i uzyskać „przepustkę” do nieba. Sądzą, że taka dobroczynność oczyści ich całkowicie i dotrą tam bezkarnie, bez względu na wszystkie swe grzechy. Oto są różne pobudki skłaniające ludzi do czynu i działania.
Pracujmy w imię samej pracy. Istnieją w każdym narodzie ludzie którzy zaprawdę są solą ziemi, którzy trudzą się i pracują dla samej pracy, nie dbając o imię, o sławę, czy majątek, a nawet o nagrodę w niebie. Pracują po prostu bo praca jest słuszna, jest dobra. Inni znów niosą pomoc potrzebującym, pomagają ubogim, albo działają dla dobra ludzkości z jeszcze wyższych pobudek, bo wierzą w wartość dobrych czynów, bo kochają trud ponoszony dla innych. Praca dla majątku i sławy rzadko przynosi natychmiastowe rezultaty; osiągamy je zazwyczaj na starość, pod koniec życia. A jeśli człowiek pracuje nie mając żadnych egoistycznych celów na widoku, czy oznacza to, że nic nie zyskuje? Odwrotnie, zdobywa najwyższe. Bezinteresowność w istocie o wiele bardziej „popłaca”, ale ludzie nie mają cierpliwości by to wypróbować. Nawet z punktu zdrowia fizycznego jest ona bardziej „popłatna”. Miłość, prawda, dobroć, bezinteresowność, nie są to tylko górnolotne słowa, czy piękne moralne hasła, są one naszym ideałem, bo kryje się w nich potęga. Przede wszystkim człowiek który potrafi pracować przez pięć dni, ach, nawet pięć godzin, bez żadnej, absolutnie żadnej egoistycznej pobudki, bez myśli o przyszłości, o nagrodzie czy karze, o żadnych skutkach, posiada w sobie siłę która może zeń uczynić moralnego olbrzyma. Nie jest to łatwe; ale w głębi serca znamy dobrze wartość tego i dobro jakie sprowadza. Największym przejawem mocy jest zdolność powściągliwości, opanowania własnej energii; takie skupienie jej w sobie jest przejawieniem większej mocy aniżeli wszelkie czyny kierowane ku zewnątrz. Wóz zaprzężony w cztery konie, może niemal sam toczyć się z góry, albo też woźnica musi silnie powstrzymać konie; cóż będzie przejawem większej siły; pozwolić by się wóz toczył niemal pociągając konie za sobą, czy też powstrzymywać je wedle własnej woli? Kula wystrzelona w powietrze poleci daleko, aż gdzieś upadnie; a inna którą powstrzyma w biegu napotkany mur, w który uderzy, wyładuje przy tym znaczne ciepło. Wszelka rzucona ku zewnątrz, a egoizmem kierowana energia, rozprasza się i marnuje, bo nie wytwarza żadnej powracającej ku nam mocy; ale jeśli będzie bezinteresowna, czyli jakby skupiona w sobie nie rzucająca się gwałtownie naprzód, zrodzi moc. To powściąganie i skupianie energii, będzie wciąż wzmagać wolę, i stworzy silny charakter, aż z czasem stanie się on tak mocny jak był charakter Buddhy.
Ludzie powierzchowni i niemądrzy nie znają tej tajemnicy, a chcieliby rządzić światem. Każdy mógłby nim rządzić kto umiałby pracować i... czekać.
Niech pracuje wytrwale przez parę lat, niech opanuje tą niemądrą chęć rządzenia, a gdy ona całkowicie zniknie, człowiek ten będzie już dużą siłą wśród ludzkości. Ale większość z nas nie patrzy daleko jak na parę lat w przód, podobnie jak niektóre zwierzęta nie widzą dalej niż na parę kroków. Świat nasz to małe, ciasne kółeczko; nie mamy cierpliwości i chęci patrzyć dalej, ogarniać szerzej, i popadamy w egoizm i amoralność.
Nie należy gardzić nawet najniższą formą pracy. Ten, kto nie potrafi jeszcze inaczej niech się trudzi dla własnych egoistycznych celów, niech pracuje dla zysku, uznania, czy sławy; ale niech każdy się stara rozumieć i wyższe pobudki, i niech usiłuje wciąż wznosić i uszlachetniać swoje. Bhagawad Gita mówi: „Masz prawo do działania i pracy, ale nie do jej owoców”. Zapomnijmy o rezultatach; dlaczego mamy koniecznie o nie się troszczyć? Jeśli chcemy komuś pomóc, nie zastanawiajmy się jaki będzie jego do nas stosunek, nie oczekujmy wdzięczności. Jeśli chcemy spełnić jakieś naprawdę dobre, szlachetne dzieło, nie troszczmy się jakie z tego wynikną skutki.
Ujmując w ten sposób ideał czynu i pracy powstaje pewien problem. Oto nieustający, żywy czyn jest bezsprzecznie potrzebny, musimy pracować wciąż; nie moglibyśmy przeżyć ani jednej godziny w bezczynie, bez jakiegokolwiek działania. A odpoczynek, a spokój, a pogrążanie się w wewnętrzną głębię? Jedną stroną walki życiowej jest praca, jesteśmy wprost pochwyceni w jej tryby, lub w gwałtowny wir. Ale drugą stroną życia jest spokój, cisza, odejście od zewnętrznego świata i jego ruchu, tzw. „wyrzeczenie”; w tym stanie wszystko wokół jest ciche, żadnego gwaru, wysiłku, pośpiechu, tylko przyroda wokół, góry, lasy, zwierzęta, rośliny... Jakby dwa światy, czy przeciwstawne? Ani jeden ani drugi nie przedstawia doskonałego obrazu, ani doskonałej dla nas całości. Człowiek przyzwyczajony do zupełnej samotności, wychowany tylko w przyrodzie, może się zupełnie załamać jeśli naglę się znajdzie wśród największego gwaru, hałasu, pędu i konfliktów życia, np. w wielkim mieście; po prostu może być przezeń zmiażdżony, podobnie jak ryba żyjąca normalnie w głębi, gdy się ją przeniesie na powierzchnię, pęka, pozbawiona ciśnienia masy wód, które utrzymywało w spójności jej organizm. A człowiek przyzwyczajony do ruchu, gwaru i pośpiechu, wśród wiru życia wokoło, czy potrafiłby dobrze się czuć, gdyby go nagle przeniesiono w zupełną ciszę i samotność. Cierpiałby niezawodnie, a może nawet nie wytrzymałby nerwowo. Człowiek całkowity, idealny, wśród największej samotności i ciszy znajduje intensywną aktywność; a wśród gwaru, ruchu i zewnętrznej aktywności, potrafi czuć się w zupełnej samotności i ciszy jak by się znajdował na pustyni. Taki człowiek poznał tajemnicę skupienia, jest panem siebie. Może kroczyć najbardziej ruchliwą ulicą wielkiego miasta, otoczony jej gwarem i pośpiechem, a myśl jego będzie trwać w spokoju i ciszy, jakby przebywał w grocie wśród gór, gdzie nie dochodzi żaden dźwięk; a jednocześnie jest nieustannie czynny wewnętrznie. To jest ideałem Karma Jogi; kto to osiągnie, poznał tajemnicę czynu.
Ale zaczynać trzeba od początku, przyjmować pracę w miarę jak do nas przychodzi i uczyć się wciąż bezinteresowności i spokoju; musimy badać nasze pobudki, obserwować siebie w trakcie działania i pracy; sumiennie, bezstronnie; a przekonamy się zapewne przez pierwsze lata takiego jogowego przygotowania, iż niemal wszystkie nasze pobudki są egocentryczne; ale stopią się one powoli, w miarę wytrwałej i rzetelnej wewnętrznej pracy, i wkrótce nadejdzie czas gdy potrafimy pracować bezinteresownie. Trzeba wierzyć, że dla wszystkich przyjdzie kiedyś taki dzień, w miarę jak się trudzą na drogach życia, dzień gdy staną się bezinteresowni i bezosobiści; a od chwili kiedy to osiągną wszystkie ich władze i cała moc będzie tak skupiona, że ukrywająca się w nich mądrość i wiedza będą się mogły objawić.
TAJEMICA PRACY
Walka z nędzą, pomaganie ludziom w ich materialnych potrzebach, jest bezsprzecznie dobrą i użyteczną; ale wartość pomocy zwiększa się zależnie od nagłości i zasięgu potrzeb, oraz trwałości jej wpływu. Jeśli można zaspokoić jakąś palącą potrzebę człowieka choćby na godzinę, będzie to miało swoją wartość; jeśli uda się na cały rok uwolnić go od troski i cierpienia, będzie to oczywiście o wiele dlań ważniejsze, ale jeśli by się mogło oswobodzić go na zawsze od zmartwień, udręczeń i niepokojów, byłoby to największą pomocą jaką w ogóle można dać człowiekowi. Tylko wiedza duchowa jest w stanie dać ludziom taką pomoc, wszelka inna może zapobiegać cierpieniom tylko chwilowo. Jedynie wiedza ducha może zniweczyć w nas samą możliwość cierpienia i poczucia wszelkiego niedostatku; więc pomoc duchowa jest największą jaką w ogóle można okazać człowiekowi. Kto jest w stanie przekazać mu wiedzę ducha ten jest największym dobroczyńcą ludzkości; a gdy rzucimy okiem na bieg historii przekonamy się, że jednostki które były w stanie taką pomocą darzyć swych bliźnich, posiadały największą moc i potęgę, bowiem duchowość jest podstawą wszystkich naszych czynów i działań. Człowiek duchowo silny będzie i w innych dziedzinach sprawny i pełen energii, jeśli tego zechce; ale dopóki moc duchowa nie obudzi się w nim nawet fizyczne jego braki i potrzeby nie mogą być właściwie i całkowicie zaspokojone.
Więc pomoc duchowa i psychiczna są najważniejsze i mają największą wartość; następną co do wartości będzie pomoc intelektualna; dar wiedzy większą ma wagę aniżeli obdarzanie ludzi żywotnością lub przyodziewkiem; możnaby nawet powiedzieć, że jest ważniejszy niż danie życia człowiekowi, bo jego istotnym życiem jest wiedza, poznanie; ciemnota i nie-wiedza to mrok i bezżycie; jakąż ma wartość nasze istnienie jeśli jest błąkaniem się po omacku wśród ciemności i złudy? Dopiero na trzecim miejscu wartości będzie pomoc fizyczna i materialna. Toteż nie jest ona ani najważniejsza, ani najbardziej ludziom potrzebna, bowiem nie jest w stanie definitywnie zniweczyć wszystkich trosk i dać człowiekowi trwałe zadowolenie. Oczywiście głód jest cierpieniem; otrzymuje posiłek i na pewien czas cierpienie znika, ale głód wkrótce znów powraca; a nam chodzi o całkowite i trwałe unicestwienie cierpienia; a można to osiągnąć gdy się znajdzie zaspokojenie wszystkich potrzeb, zadowolenie wszystkich pragnień.
Wówczas głód nie przyczyni nam moralnego cierpienia, bo żadne nieszczęście, żaden cios nie zdołają go w nas wywołać. Więc pomoc która nas czyni mocnymi duchowo jest najwyższa i najważniejsza; z kolei intelektualna jest doniosła, bo dzięki niej zwiększa się nasza zdolność uczenia się.
Sama fizyczna, materialna pomoc nie jest w stanie zaradzić wszystkim nędzom i udrękom ludzkości; aby one znikły musi przetworzyć się cała natura człowieka; fizyczne braki i niedostatki będą wciąż odczuwane i będą mu wciąż przyczyniać cierpienia; żadna, choćby największa ilość pomocy materialnej temu nie zaradzi. Jedynym trwałym wyjściem, jest pozbycie się egoizmu, chciwości, żądzy i ciemnoty. Brak wiedzy jest matką wszelkiego zła i cierpienia. Niech człowiek zdobędzie światło prawdziwej wiedzy, niech uwolni się od egoizmu, niech ducha w sobie obudzi, a wszelka nędza, udręka i cierpienie znikną z tego świata; ale zanim się to nie stanie nie ma na nie lekarstwa. Możemy w każdym domu założyć jakąś dobroczynna instytucję, możemy cały kraj pokryć szpitalami, przytułkami itp. a nie zniweczy to ludzkiego cierpienia, dopóki nie przetworzy się charakter człowieka.
Bhagawad Gita mówi nam, że pracować i działać musimy wciąż. A w każdym działaniu ukrywają się zawsze tak dobre jak i nie dobre elementy. Żadna z naszych prac, żaden czyn nie jest pozbawiony jakiegoś elementu dobra, ale też każdy gdzieś, komuś przyczynia cierpienia czy szkody. Z samej natury swej skończoności każda działalność musi zawierać te dwa czynniki; a jednak Szri Kriszna mówi nam z pełnym autorytetem nakazu, że działać musimy wciąż. I dobre tego działania elementy i niedobre wydadzą swój plon, będzie nim karma; to, co było w nim dobre przyniesie nam pomyślność; to, co było niedobre sprowadzi rezultaty smutne. Ale, trzeba to dobrze rozumieć: tak dobre, jak niedobre czyny i działania stwarzają więzy duszy. A wyjście z tego niewolącego kręgu podaje nam Gita, ucząc, że tylko bezinteresowna praca, bezinteresowny czyn, pozbawiony osobistego przy-wiązywania się, tak do niego – jak naszej własnej akcji – jak do jego możliwych rezultatów, nie tworzy więzów dla duszy, i nigdy nie może nas zniewolić. Postarajmy się zrozumieć co znaczy owo „nie-przywiązywanie się” („unattachment”) do pracy.
Jest to podstawowa idea Bhagawad Gity: pracuj wciąż, ale nie bądź do tej pracy „przy-wiązany”. Powtarzane tak często słowo „Samskara” da się dość ściśle przetłumaczyć jako „wrodzone cechy i tendencje”. Jeśli porównamy naszą psychikę do jeziora, możemy powiedzieć, że każda zmarszczka na wodzie, każda najdrobniejsza fala, która w psychice naszej powstaje, gdy zamiera nie znika bez śladu a pozostawia po sobie pewien znak, jako możliwość powstania podobnej fali w przyszłości. Ów ślad wraz z możliwością powtórzenia się tego samego, co go wywołało, nazywamy Samskarą. Każdy czyn, ruch, czy działanie jakie wykonujemy, każda myśl zaistniała w naszym umyśle, pozostawiają w nim, lub w całej psychice, określony wpływ nawet gdy ten wpływ; nie jest dostrzegalny na powierzchni, jest zazwyczaj dość silny by działać w podświadomym. A to, czym jesteśmy w danej chwili, jest określane i wyznaczane przez sumę tych śladów, tych wpływów na naszą psychikę.
To, czym jestem w tej chwili przedstawia sumę wszystkich moich wrażeń i przeżyć w poprzednich żywotach; właśnie tą wypadkową ich wszystkich nazywam charakterem; został on urobiony przez niezliczone doświadczenia, bodźce, wpływy i przeżycia. Jeśli przeważały niedobre, charakter nie będzie także dobry. Jeśli będą nas wciąż otaczały złe czyny, amoralne wpływy, brzydkie i ordynarne słowa, myśli nasze skierują się ku złemu, cała psychika będzie pełna skutków tych niepożądanych wrażeń, i nawet bezwiednie cała nasza natura będzie się skłaniać ku złemu. Właściwie różne złe wpływy wciąż na nas działają, a skutki są ich zawsze negatywne; człowiek otoczony nimi staje się sam niedobry, i nic na to nie może poradzić; suma złych wpływów tworzy w nim tak silną tendencję do złych czynów, że po pewnym czasie staje się bezwolną ofiarą ich narzucającej się władzy, zmuszającej go niejako do czynienia źle prawie automatycznie. Tak samo jeśli człowiek będzie otoczony dobrymi myślami, przykładem ładnego postępowania, które w nim wzbudzą życzliwe myśli, suma tych wpływów zniewoli go do spełniania dobrych czynów prawie nieświadomie, po prostu nie potrafi inaczej. Gdy człowiek nagromadzi tak dużo dobrych myśli i dobrych czynów, iż stają się one nieodpartą koniecznością, zmuszającą go do dalszego dobrego postępowania prawie bezwiednie, nawet gdyby chciał zrobić coś złego już nie potrafi; bo ogólna suma jego skłonności nie pozwoli mu na to, po prostu odrzuci go od takiego czynu, bo jest już „niewolnikiem” dobra. Wówczas możemy powiedzieć, że charakter tego człowieka jest rzeczywiście wyrobiony i stały.
Jak żółw gdy wciągnie głowę i nogi pod swoją skorupę nie wychyli się z niej za żadną cenę, choćby go zabito i strzaskano jego ochronny domek, tak charakter człowieka który rządzi swymi pobudkami i organami działania, jest tak ustalony, że nie może się od linii dobra odchylić. Albowiem posiadł pełną władzę nad wszystkimi swymi wewnętrznymi energiami, i nic nie zdoła zmusić ich do działania wbrew jego woli.
Nieustanny prąd dobrych myśli i uczuć działających na powierzchniową naturę, ustala i wzmacnia skłonność do dobrego i umiejętność rządzenia organami poznania i czynu (zwanymi w filozofii i psychologii indyjskiej: żnanendrija i karmendrija) oraz ośrodkami nerwowymi.
Tylko tym sposobem ustala się charakter; dopiero gdy się na dobre utrwali może człowiek się zbliżyć do prawdy; jest wówczas na zawsze „bezpieczny”, bo nie potrafi już uczynić nic złego, może się znaleźć w najgorszym towarzystwie, a nic nie będzie już dlań groźne. Ale istnieje też wyższy stan od tej wrodzonej skłonności do dobrego; jest nim gorące pragnienie wyzwolenia. Trzeba pamiętać, że celem każdej Jogi jest osiągnięcie wolności duszy, czyli wyzwolenie. Przez bezinteresowność w pracy można dojść do poziomu Buddhy i wielkich Riszich, którzy osiągnęli ten stan poprzez medytację, jako Źnani (mędrcy); czy też przez modlitw, jak wielcy święci – Bhaktowie; wszystkie drogi Jogi do tego samego celu prowadzą. Ale tu napotykamy pewną trudność. Wyzwolenie oznacza wolność całkowitą – oswobodzenie się od wszelkich więzów, tak dobrych jak i złych, czynów; bo, jak mówiliśmy jedne i drugie sprowadzają odpowiednie skutki. Złoty łańcuch jak i żelazny stanowi więzy. Gdy wbiję sobie cierń w palec, mogę użyć drugiego aby go wydobyć, ale gdy ten wyciągnąłem przy pomocy drugiego, odrzucam oba, bowiem nie potrzebuję tego który mi chwilowo pomógł; wszak oba są tylko cierniami. Podobnie złym skłonnością trzeba przeciwstawiać dobre; a złe wpływy myślowe oddalać lub neutralizować nowymi prądami myśli dobrych, aż wszystko złe zniknie, albo zostanie pokonane i odrzucone; ale gdy to się już osiągnie trzeba i dobre skłonności opanować. Wówczas „przywiązanie” także znika, i człowiek nie jest już z niczym „związany”, nawet z dobrym; oznacza to: pracuj, ale niech ta praca, czyny i myśli nie pozostawiają głębokich śladów w twej psychice; niech to będą drobne fale przechodzące szybko i niepostrzeżenie; a czyny większe, przedsięwzięcia znaczne, niech będą dziełem mózgu i muskułów, ale niech nie pochłaniają zbytnio uwagi duszy, niech nie pozostawiają w niej głębokich i trwałych śladów. Jak można do tego dojść? Możemy z łatwością sprawdzić, że wrażenie i wpływ każdego czynu któremu nadajemy znaczną wagę i jesteśmy z nim emocjonalnie związani, pozostają w nas na długo. Mogę np. spotkać w przeciągu dnia setki osób, a wśród nich kogoś, kto był mi już znany, a nie był ogni obojętny; wieczorem gdy zostanę sam i postaram się przypomnieć twarze tych wszystkich osób, tylko ta jedna, znanej mi osoby, zjawi się od razu przed oczami duszy, choć mogłem ją widzieć tylko krótką chwilę; twarze innych już z pamięci zniknęły. Moja pamięć i przy-wiązanie do tej jednej osoby wyżłobiło o wiele trwalszy ślad w mej psychice aniżeli wszystkie inne. Z punktu fizjologii wrażenia wszystkich były takie same, każda twarz odbijała się na siatkówce oka, a mózg rejestrował obraz; a jednak skutek tego w psychice był z goła inny. Być może iż większość tych twarzy widziałem po raz pierwszy, więc przedtem nigdy o nich nie myślałem; a ta jedna, którą dojrzałem na krótką chwilę, wywołała we mnie specjalne skojarzenia, może obraz jej latami trwał w mej pamięci, może wiedziałem o tej osobie setki szczegółów i to nowe spotkanie obudziło we mnie tysiączne, dotąd uśpione wspomnienia, bo wrażenie to, było powtórzeniem wielokrotnie wpierw znanych, więc musiało być od wszystkich innych silniejsze i wywołać we mnie głęboką reakcję, pozostawiającą niezatarty ślad w mej psychice. Oto typowy skutek „przy-wiązania”.
W pracy naszej bądźmy od „przy-wiązań” wolni; niech się praca dokonywa, niech czyn się spełnia, niech ośrodki mózgowe działają; nie ustawajmy w trudzie, ale niech nic nie wzburza nas, niech nic nie wywołuje silnych prądów ani fal w naszej psychice. Pracujmy jakbyśmy byli chwilowymi wędrowcami w nieznanym kraju, „cudzoziemcami” w podróży; tak, działajmy, ale niech czyny nie staną się więzami; wszelkie więzy są rzeczą straszną! Ten otaczający nas świat nie jest wcale naszą ojczyzną, jest on tylko jednym z wielu etapów jakie musimy przejść.
Trzeba pamiętać słynne zdanie filozofii Sankhii: „Cała przyroda istnieje dla duszy, lecz nie dusza dla przyrody”. Jestem przekonany, że cała przyroda istnieje po to, aby służyć duszy ludzkiej za teren rozwoju i twórczości, innego znaczenia, sądzę, nie posiada; jest ono tu, widzialna przed nami, albowiem dusza musi zdobyć wiedzę, mądrość, poznanie, aby okryć wolność. Trzeba wciąż o tym pamiętać, a wówczas nie staniemy się niewolnikami przyrody; będziemy rozumieć iż jest ona wielką księgą dla naszej nauki, że mamy nauczyć się odczytywać jej pismo; a gdy zdobędziemy potrzebną wiedzę, utraci swą wartość i będzie nam zbędna. Tymczasem my utożsamiamy się wciąż z tą widzialną przyrodą, uważamy, że dusza ma jej służyć, że duch ma podlegać ciału; działamy jakbyśmy zgadzali się z popularnym powiedzeniem, że człowiek „żyje aby jeść”, a nie „je aby żyć”. Wciąż robimy ten kardynalny błąd utożsamienia siebie z ciałem fizycznym, przyzwyczajamy się doń, przywiązujemy i podlegamy mu; a z chwilą gdy się jawi to związanie żłobi ono głębokie ślady w naszej psychice i staje się więzami dla duszy, i zmusza nas do czynów nie z wolności, a z niewoli płynących.
Głębokie znaczenie tej nauki streszcza się w jednym zdaniu: trzeba działać jak swobodny twórca, nie jak niewolnik! Tak, działajmy nieustannie, ale nie wypełniajmy pracy niewolniczej. Czy nie zauważyliście jak ludzie zazwyczaj pracują? Nikt nie jest prosty, spokojny, swobodny w pracy; dziewięćdziesięciu dziewięciu ludzi na sto trudzi się w pracy niewolniczo, bo pobudką ich jest zawsze egoizm, nie dziw się, że są nieszczęśliwi. Pracujmy jak ludzie wolni! Pracujmy z miłości! Słowo „miłość” jest trudne do zrozumienia; miłość nigdy nie jawi się tam, gdzie niema wolności; nie może objawić się w człowieku dopóki nie zaistnieje w nim wolność! Niewolnik istoty miłości nie pozna nigdy. Jeśli się kupi najemnika i narzuci mu się więzy i zmusi by dla nas pracował, zmieni się on w bezwolny automat, ale nie będzie w nim ani cienia miłości.
Podobnie gdy sami pracujemy niewolniczo, dla zdobycia światowych dóbr, miłość nie może w nas zaistnieć, a trud nasz nie jest prawdziwą pracą; stosuje się to do roboty spełnianej dla rodziny, przyjaciół, czy też siebie samego. Każda praca egoistyczna jest pracą niewolniczą; jest to sprawdzianem czyśmy wolni czy nie wolni. Każdy czyn spełniony z miłości daje szczęście; nie istnieje żaden trud miłości który by nie przynosiłby nam, jako swą reakcję, radości i pokoju. Prawdziwe istnienie, prawdziwa wiedza i prawdziwa miłość, są wieczyście ze sobą złączone, są właściwie jednym; gdzie jedna jest, tam dwie inne pojawiają się również; gdyż są to trzy postacie Tego, który jest „Jedyny bez wtórnego” - Byt - Mądrość - Szczęśliwość. Gdy ów nieskończony Byt, objawia się jako względne istnienie, widzimy go jako przejawiony świat; a Mądrość zmienia się w wiedzę o przedmiotach tego świata; a Szczęśliwość staje się źródłem wszelkiej prawdziwej miłości jaką zna ludzkie serce. Toteż prawdziwa miłość nie może nigdy sprowadzać reakcji cierpienia. Ale nie wszystko co się nazywa miłością jest nią w istocie; przypuśćmy, że mężczyzna kocha kobietę i jest o nią zazdrosny, każdy jej ruch bada podejrzliwie, chciałby aby wciąż była przy nim, cały dzień, przy posiłkach jak i w pracy, aby spełniała każde jego życzenie; czyli jest jej niewolnikiem i chciałby ją uczynić niewolnicą. Ale to nie jest miłością; jest to raczej jakieś niewolne i pełne egoistycznej słabości uczucie, podające się za miłość. Sprowadza ciągłe cierpienie, a więc nie może być miłością; jeśli kochana kobieta nie chce spełniać jego życzeń, staje się to dlań męką, a w miłości jest to niemożliwe, nie może ona nigdy sprowadzać reakcji cierpienia; jej reakcją jest zawsze radość i szczęście, jest to najlepszym jej sprawdzianem; tak często zgoła inne namiętności i uczucia podają się za miłość i my sami za taką ją uważamy, a jest to błąd, fatalna pomyłka.
Gdy potrafimy kochać męża, czy żonę, rodziców czy dzieci, cały świat i każdego człowieka, tak, iż uczucie to nie przysporzy nam wcale cierpienia, i nie będziemy nigdy czuli zazdrości, chęci posiadania, czy wzajemności lub wdzięczności, czyli żadnego egocentrycznego uczucia, wtedy dopiero możemy o sobie powiedzieć iż jesteśmy wolni i nie „przy-wiązani”.
Szri Kriszna mówi w Bhagawad Gicie: „Zważ, o Parto iż w trzech światach ogromnych nie masz nic cobym osiągnąć mógł, a jednak działam niezmiennie wciąż. A gdybym w tym działaniu nie trwał czujnie i niezmordowanie...światy zagasłyby wszystkie gdybym Ja nie działał”* (Bhagawad Gita; Rozmowa III, 22-23, polskie wydanie 3; Biblioteka Polsko-Indyjska, 1957, Madras, India.) Czemuż działa On wciąż, będąc Panem wszechświata? Albowiem miłuje. Bóg nie jest z niczym związany, choć stwarza wszystko, bo...miłuje swoje stworzenie. Prawdziwa miłość niweczy wszelkie więzy, nie da się kochać gdy jesteśmy związani, czy przy-wiązani. Wszędzie gdy dostrzegamy przy-wiązanie, trzymanie się uparte osób, przedmiotów czy idej, możemy być pewni, że jest to przyciąganie cząstek materii, najczęściej fizycznej, gdy organizmy ludzkie wzajemnie się przyciągają, i działa w nich chęć bycia coraz bliżej siebie, a gdy to nie jest możliwe – cierpią; ale prawdziwa miłość działa inaczej; nie zależy ona od czysto fizycznych tęsknot i pragnień. Dwoje ludzi którzy się prawdziwie kochają mogą być od siebie o setki mil, a nie wpłynie to bynajmniej na ich uczucie, nie zmniejszy go i nie zmieni się w ból. Albo jest to jakby lgnięcie do własnych pojęć, idej czy ułudnych przedmiotów czyli utożsamianie się z nimi i uzależnienie.
Osiągnięcie takiej całkowitej swobody od przy-wiązań może być pracą całego życia, ale gdy raz ją zdobędziemy jesteśmy wolni, i u celu miłości. Więzy przyrody leżą potargane, widzimy ją taką jaką jest, we właściwej perspektywie i w całym jej znaczeniu, i nie zdoła już ukuć na nas żadnych więzów; jesteśmy wolni, nie troszczymy się o jakikolwiek rezultat prac; któżby osiągnąwszy cel myślał o skutkach i plonach?
Czy oczekujemy czegokolwiek od naszych dzieci w zamian za miłość naszą? Wszak pracę dla nich uważamy za prosty obowiązek i koniec. Cokolwiek byśmy robili dla jednostki, czy dla gromady, dla wioski, miasta czy państwa, przyjmujemy taką samą postawę jaka mamy w stosunku do naszych dzieci, nie oczekujemy nic w zamian, żadnej nagrody, żadnej wdzięczności. Jeśli zawsze, niezmiennie potrafimy pracować jako swobodny twórca, gdy każdy czyn spełniany dla ludzi będzie prostym i bezpośrednim darem, bez jednej myśli o nagrodzie, uznaniu, wdzięczności, wówczas posiądziemy całkowitą bezinteresowność. Przy-wiązanie trwa tylko tam, gdzie oczekujemy czegoś w zamian czyli - „zapłaty”.
Praca egoistyczna jest zawsze niewolnicza i stwarza zawsze więzy; praca swobodna twórców władających w pełni swą myślą i uczuciami, rodzi radość i szczęście. Jest pełnią swobody. Nieraz mówimy o prawach, słuszności i sprawiedliwości, ale widzimy, że te hasła są na świecie pustym frazesem, lub naiwnością. Zazwyczaj dwie odmienne pobudki kierują czynami ludzi: władza-siła i miłosierdzie. Kierowanie się pierwszą jest zawsze wyrazem egoizmu; wszyscy usiłują wyzyskać najbardziej jak się da, każdą odrobinę władzy czy przewagi jaką posiadają. Ale miłosierdzie zdaje się być rzeczą nadziemną; niemożna być dobrym nie znając głębi miłosierdzia. Nawet prawo i sprawiedliwość muszą się opierać na miłosierdziu.
Każda myśl o zysku, o nagrodzie za swą pracę, staje się przeszkodą w naszym wewnętrznym rozwoju, a w końcu musi spowodować cierpienie. Istnieje jeszcze inna droga do obudzenia w nas bezinteresowności: oto można każdą pracę uważać za cześć i ofiarę składaną Bogu, jeśli wierzymy w osobowego Boga. W takiej pracy z czystych pobudek składamy Jemu w ofierze wszystkie rezultaty naszego trudu, przy czym oczywiście nie mamy już prawa oczekiwać czegokolwiek od ludzi. Pan działa wciąż, i my jako On musimy działać prosto i bez osobiście. Jak woda nie może zmoczyć lotosowego płatka, tak trud nie może narzucić więzów człowiekowi który jest czysty i nie egoistyczny; nie dotknie go żaden grzech, choćby przebywał wśród tłumu najbardziej zepsutego miasta.
W naszych księgach świętych jest śliczna opowieść o tym czym jest całkowite samo-ofiarowanie. Oto po bitwie na polach Kurukszetry pięciu braci Pandawów odprawiło olbrzymi obrzęd ofiarny, poświęcając bogom objaty, rozdając ogromne sumy ubogim. Wszyscy wokół podziwiali wspaniałość i hojność tych ofiar, mówiąc, że nigdy nie było na świecie tak niezwykłego obrzędu. Ale oto gdy ten się zakończył przyszło małe leśne zwierzątko, zwane u nas mangusem, a wyglądało dziwnie bo jedna połowa jego ciała była szaro-brązowa, druga zupełnie złota, jakby przysypana złotym proszkiem, i poczęło tarzać się po posadzce wielkiej sali królewskiej. Po chwili powstało i przemówiło do zebranych: „Nie mówicie prawdy, wasza ofiara nie była prawdziwą, do dna rzetelną ofiarą”. Oburzenie zebranych było duże: „Co też ty gadasz!” wybuchli. „Mówisz, że to nie była istotna ofiara, może nie wiesz ile pieniędzy i klejnotów rozdano ubogim i wszyscy się cieszyli i radowali. Był to najwspanialszy ofiary obrzęd jaki kiedykolwiek ludzie widzieli”. Ale zwierzątko odparło; „Nie przekonaliście mnie, ja znam o wiele wyższe ofiary. Posłuchajcie: W małej wiosce żył raz ubogi bramin ze swą żoną, synem i synową. Żyli przeważnie z drobnych darów jakie im ofiarowywano za nauczanie. Aż przyszedł wielki głód w całym kraju gdzie ta wiosczyna leżała i rodzina bramina odczuła go boleśnie. Po paru dniach zupełnego głodowania ojciec przyniósł do domu trochę mąki jęczmiennej, którą z największym trudem zdobył, i podzielił ją na cztery części, dla każdego członka rodziny. Przygotowano upragniony posiłek i już zabierano się do jego spożycia, gdy ktoś zapukał do drzwi. Ojciec otworzył i oto we drzwiach stał nieznajomy gość. A w Indii gość jest osobą świętą, przedstawia Boga, i ma być jak On ze czcią ugoszczony. Toteż biedny, a nabożny bramin rzekł: „Wejdźcie panie, witamy was z radością.” I posadził go przy rozesłanym liściu, i podał mu swą porcję jęczmiennego placka. Gość spożył szybko, jakby był bardzo zgłodniały i rzekł: „Ach gospodarzu, cóżeście uczynili! przez dziesięć dni nic nie jadłem, a ta odrobina pożywienia tylko podnieciła mój głód i jest teraz zupełnie nieznośny”. Tedy żona bramina rzekła do męża: „Daj, że mu i moją część” A choć mąż protestował, nalegała, mówiąc: „Jest to człowiek ubogi, czyż nie jest naszym obowiązkiem jako ludzi rodziny (Grahastów) zaspokoić jego głód? A moim obowiązkiem jako pani domu i twojej, mężu, wiernej towarzyszki, oddać mu i moją część, widząc, że ty nie masz już nic do ofiarowania”. I podała gościowi swoją część placków; ten spożył je szybko i rzekł, że głód pali go jeszcze dojmująco.
Wówczas syn się odezwał: „Weź ojcze i moją część, czyż nie jest obowiązkiem syna pomagać ojcu w pełnieniu jego Dharmy?” Ale i ta trzecia część nie zaspokoiła jeszcze głodu gościa; tedy synowa prosiła teścia aby i jej placek ofiarował gościowi; tym razem stwierdził, że już nie jest głodny i odszedł błogosławiąc ich serdecznie. A nazajutrz znaleziono wszystkich czworo martwych. Umarli z głodu, choć garść ofiarowanej gościowi mąki mogła uratować ich życia. Gdy tam przyszedłem nad ranem, zobaczyłem okruszyny mąki na podłodze kuchni, i wytarzałem się w niej z rozkoszą, i o dziwo, ta połowa mego ciała która dotknęła mąki stała się złota, jak to widzicie. Odtąd wędruję po świecie szukając drugiej takiej ofiary, ale nigdzie dotąd nie znajduję, przy żadnej druga połowa mego ciała nie zmieniła się w złotą. Oto dlaczego mówię, że wasza nie jest prawdziwą, do dna rzetelną ofiarą”.
To wspaniałe pojęcie największej gościnności i miłosierdzia, stanowiące część dotąd nieodłączną kultury Indii, na nieszczęście poczyna zanikać, a wielkich ludzi jest w niej coraz mniej; zachodnie pojęcia „każdy sobie” zarażają kraj.
Teraz może zrozumiecie całe znaczenie Karma Jogi; pomagać każdemu zawsze, nawet za cenę własnego życia, o nic nie pytając. Niech tysiąc razy nas oszukują, nie obruszać się, nie pytać, i nie myśleć o tym, co my dla innych robimy. Nie chwalić się nigdy swą pracą, ofiarą czy miłosierdziem, i nigdy nie oczekiwać wdzięczności. A gdy coś dajemy uboższym od nas nie chcieć aby nam dziękowano; to my raczej musimy być im wdzięczni, że dają nam sposobność do uczenia się prawdziwej Karma Jogi. Z tego co powiedziałem jasno wynika, że trudniej jest wedle induskich pojęć, być idealnym człowiekiem rodziny (Grahastą) aniżeli nawet idealnym Sanjasinem; życie czynu jako ofiary – czyli czysta Karma Joga – jest równie, a może bardziej trudne aniżeli życie prawdziwego wyrzeczenia i odejścia od świata.
CAŁKOWITA BEZOSOBOWOŚĆ
Jak każdy nasz czyn powraca do nas w formie wywołanej re-akcji, podobnie wywiera swój wpływ na innych, a ich czyny na nas. Chyba każdy zaobserwował, że gdy ktoś popełnia czyny niedobre, sam staje się coraz gorszy; a gdy zaczyna spełniać coś dobrego, wzmacnia się i uczy się robić dobrze coraz częściej. Ta intensyfikacja wpływu jaki mają na nas czyny, nie da się wyjaśnić inaczej jak nieuchronnym działaniem wzajemnym ludzi na siebie i wywoływaniem w innych reakcji na nasze własne czyny.
Weźmy przykład: gdy spełniam jakiś czyn, jestem w stanie pewnego rodzaju wibracji, i wszystkie osoby w moim otoczeniu które znajdują się w podobnych stanach doznają wpływu tych wibracji mojej myśli, czy uczuć. Jeśli mamy w pokoju różne instrumenty muzyczne tak samo nastrojone, możemy sami łatwo zauważyć iż jeśli uderzymy w jeden z nich, wszystkie inne także zadźwięczą, czyli zawibrują podobnie. Tak samo wszystkie psychiki ludzkie podobnie nastrojone czyli mające takie samo napięcie, jeśli można się tak wyrazić, będą odpowiadały podobnie na taką samą myśl. Oczywiście zasięg wpływu jakiejś myśli na psychikę innych może być bardzo różny, zależnie od odległości i wielu innych czynników; ale jesteśmy zawsze na wszelkie wpływy wrażliwi.
Gdy spełniam jakiś zły czyn, myśl moja jest w stanie pewnej wibracji i wszystkie umysły jakie znajdują się w podobnym stanie wibracji mogą doznać wpływu moich. Gdy spełniam czyn dobry, myśl ma znajduje się w zgoła innym stanie wibracyjnym, i tak samo wszystkie podobnie nastrojone umysły, mogą odczuć wpływ moich wibracji; zakres tej właściwości wywierania wpływu przez jedną psychikę na inne, zwiększa się lub zmniejsza, zależnie od siły czy skali napięcia.
Jeśli te porównania posuniemy nieco dalej, można sobie wyobrazić, że jak fale światła biegną przez miliony lat zanim dosięgną jakiegoś przedmiotu, tak i fale myśli mogą biegnąć przez setki lat zanim nie napotkają jakiegoś obiektu wibrującemu jemu w odpowiedzi. Jest więc zupełnie możliwe do wyobrażenia, że cała nasza atmosfera jest pełna takich pulsujących, wibrujących myśli, zarówno dobrych jak i złych, czyli przynoszących szkodę lub pożytek ludziom. Każda myśl wychodząca z czyjegoś mózgu wibruje czy pulsuje w otaczającej atmosferze dopóki nie napotka odpowiedniego obiektu który ją przyjmie (czyli podobną wibracją odpowie). Każdy umysł otwarty na wszelkie wibracje natychmiast je przyjmuje. Więc gdy człowiek popełnia jakiś zły czyn, wprowadza przez to swą myśl w pewien stan napięcia i wibracji i wszystkie fale myślowe w jego otoczeniu odpowiadające na stan tego napięcia, zwrócą się jakby przyciągnięte ku niemu, z tendencją przeniknięcia w jego psychikę. Oto dlaczego człowiek który popełnia złe czyny ma coraz większą chęć i skłonność do popełniania ich coraz więcej.
Podobnie rzecz się ma i tym który robi dobrze; staje się otwarty na wszystkie fale wibracji twórczych i dobrych jakie istnieją w otaczającej go atmosferze, więc jego dobre czyny stają się coraz częstsze i silniejsze, a wewnętrzna ku nim skłonność intensywniejsza. Można więc powiedzieć, że czyniąc źle wystawiamy siebie na podwójne niebezpieczeństwo, przede wszystkim otwieramy do siebie dostęp wszystkim destrukcyjnym wibracjom i wpływom znajdującym się w pobliżu i osłabiamy naszą na nie odporność; a następnie, co na daleką metę jest jeszcze w skutkach swych gorsze, - „zarażamy” złem innych, pchamy ich niejako do złego, co może mieć, choćby za wiele lat, dla nich, jak i dla nas samych konkretne a bardzo niepożądane skutki. A gdy robimy coś dobrego tym samym i innym i sobie pomagamy; i, jak i wszystko inne w człowieku, te dobre i złe energie są w nim zasilane z zewnątrz.
Według filozofii Karma Jogi, żaden nasz czyn nie może być zniweczony, zanim skutek jego się nie dopełni; niema takiej potęgi w przyrodzie która by mogła temu przeszkodzić. Jeśli popełnię czyn zły, muszę ponieść jego konsekwencje, czyli cierpieć; i żadna siła we wszechświecie nie jest w stanie temu przeszkodzić, lub działanie tych skutków powstrzymać. Podobnie i z czynami dobrymi, nic nie może unicestwić ich pomyślnych skutków. Każda przyczyna musi stworzyć rezultat i nic nie może tego rezultatu powstrzymać. Ale tu mamy ciekawe i doniosłe w Karma Jodze twierdzenie, mianowicie, że tak dobre jak złe czyny są ściśle ze sobą związane. Że nie da się przeprowadzić wyraźnej linii demarkacyjnej ściśle odgraniczającej to, co jest dobre tj. pomocne, od złego tj. szkodliwego; czyli trudno z całą powiedzieć, że jeden czyn jest absolutnie dobry, drugi absolutnie zły. Twierdzi się, że każdy czyn musi rodzić dobre i niedobre skutki. Jeśli weźmiemy najbliższy przykład: oto mówię do was moi słuchacze i pewnie nie jeden z was myśli, że robię przez to coś dobrego; ale może jednocześnie uśmiercam tysiące mikrobów w otaczającym powietrzu, więc dla nich jest to szkodliwe i z ich punktu jest złe. Zazwyczaj czyn jakiś który dzieje się blisko nas i wpływa dodatnio na znane nam jednostki, nazywamy dobrym; ale ktoś kogo nie widzimy, kto jest od nas daleko, może ten sam czyn nazwać niedobrym i uważać, że mu szkodzi; tak samo przy wszechstronnej analizie jakiegoś czynu który poczytujemy za zły, możemy dostrzec iż gdzieś i coś dobrego z niego wynika. („Niema tego złego co by na dobre nie wyszło”, to polskie przysłowie wskazuje, że mądrość ludowa była bliska rozumienia tych praw. przyp. tłumacza). Kto umie dostrzec w czynach dobrych coś co może być dla kogoś i niedobre; a wśród czynów złych umie dopatrzeć się i czegoś dobrego, co gdzieś, komuś może w swych skutkach przynieść pomoc – ten poznał jedną z tajemnic działania.
Cóż z tego wynika? Oto jakkolwiek byśmy się starali, nie może istnieć w tym ograniczonym świecie czynność doskonale czysta, czyli absolutnie nieszkodliwa; jak i całkowicie „nieczysta”, czyli absolutnie i wszędzie szkodząca. Nie możemy np. oddychać ani się poruszać bez szkody dla jakiegoś żyjątka, a każdy kęs spożywanej przez nas strawy, może ją od kogoś odbierać, czyli może jakiś człowiek, zwierzę, czy żyjątko ma jej o tyle mniej.
A jeśli tak jest, możemy wyciągnąć z tego wniosek, że nie da się osiągnąć doskonałości tylko przez czyny i pracę. Możemy działać przez całą wieczność, a nie znajdziemy z tego zawiłego, jak labirynt, zagadnienia żadnego wyjścia; wciąż nieuniknione skutki czynów będą mieszane, tak dobre jak i niedobre. Warto się nad tym zastanowić.
Drugą kwestią wartą zastanowienia jest pytanie jaki jest cel czynów i pracy? Zdaje się iż w każdym kraju są ludzie którzy sądzą, że kiedyś nadejdzie dzień gdy cały świat stanie się doskonały; gdy nie będzie chorób, ani nieszczęść, ani zła, a może nawet śmierci. Jest to całkiem dobre pojęcie dla podniesienia i napawania otuchą ludzi nieoświeconych; ale głębsze zastanowienie wykaże każdemu, że nie ma ono podstaw, że po prostu taki stan jest niemożliwy. Bo to, co jest dobre i to, co złe to jakby dwie strony tej samej monety, i nie możemy spełniać w ograniczonym świecie czynów absolutnie dobrych, zawsze coś w nich niedobrego dla kogoś zostaje. Co właściwie rozumiemy przez doskonałość? Życie absolutnie doskonałe jest w tym świecie nie do pomyślenia, bo samo życie jest stanem nieustannej walki pomiędzy człowiekiem a wszystkim co na zewnątrz niego znajduje. Właściwie w każdej chwili walczymy ze światem na zewnątrz nas, a jeśli ponosimy porażkę przepłacamy to życiem. Walczymy o pożywienie i powietrze, gdy jednego lub drugiego nam zabraknie – umieramy. Życie na ziemi nie jest wcale prostym, łatwym, spokojnie płynącym procesem, jest złożone z najrozmaitszych elementów. Zazwyczaj życiem nazywamy tą wielce złożoną walkę pomiędzy czymś wewnątrz nas, a otaczającym światem, a gdy ta walka, to ścieranie się ustaje, wraz z nim zamiera i życie.
A przecie idealne szczęście jest wyobrażane przez ludzi jako ustanie tej walki. Ale czy samo życie może tu na ziemi istnieć bez walki, czy jeśli tarcie ustanie nie zatrzyma się i samo życie? Mówiłem na innym miejscu, że pracując dla innych, dla „świata”, jak to nieraz lubimy nazywać, w istocie pomagamy przede wszystkim sobie. Głównym skutkiem pracy dla innych jest rozszerzanie się naszej własnej istoty, jest zapominanie o własnym egoizmie, wychodzenie poza obręb siebie. Pracując nieustannie dla innych, czyniąc im dobrze, zapominamy o naszym małym „ja”; i to zapominanie, to przekraczanie ciasnych granic siebie, jest największą nauką jaką możemy w życiu zdobyć. Ludzie nieraz całkiem bezsensownie sądzą, ze mogą zdobyć szczęście jak jakąś zewnętrzną rzecz; a po wielu latach walk i usiłowań przekonywują się, że szczęście polega na wyzbyciu się egoizmu, i że nikt nie może nas szczęściem obdarzyć, że zależy ono tylko i jedynie od nas samych. Każdy akt miłosierdzia, każda myśl rozumienia i współczucia, każdy czyn pomocny, dobroci, serdeczności, uwalnia nas jakby od części pychy, zarozumiałości, wynoszenia się ponad innych; a budzi w nas prostą pokorę i skromność i dlatego właśnie jest dla nas dobry.
W tym punkcie wszystkie trzy ścieżki Jogi – Dżnana, Bhakti i Karma, czyli Joga poznania, miłości i czynu, schodzą się i łączą. Najwyższym ideałem wszystkich trzech jest przekroczenie granic swojego „ja”, gdy nie ma już myśli o sobie, a tylko o „tobie”, o innych; i właśnie Karma Joga, świadomie dla człowieka lub nieświadomie, prowadzi go do tego celu. Religijni kaznodzieje lubią mówić o osobowym Bogu, oraz zachowaniu swej indywidualności na wieki, choć nie sądzę aby widzieli co to oznacza; ale ich pojęcia o etyce nie mogą się opierać na niczym innym jak na poświęceniu i samowyrzeczeniu, czy tzw. „samozaparciu się”, inaczej mówiąc bezosobowości. Jest to podstawą wszelkiej moralności, wspólną wszystkim religiom; można rozszerzyć to na ludzi czy i zwierzęta i Anioły i wszechstworzenie, ale będzie to zawsze podstawą każdej etyki, zasadą niezmienną wszelkich systemów i pojęć moralnych.
Istnieje wiele ludzkich typów na świecie; jeden, to najwyższy, który można nazwać nadczłowiekiem, lub bogiem-człowiekiem; ten przekroczył już całkowicie swe „ja”, istnieje dla innych, dla świata, i nieustannie mu pomaga, nawet za cenę własnego życia. Oczywiście jest to typ wzniosły i najwspanialszy. Gdyby takich paru było w jakimś kraju, byłby on zaiste błogosławiony; ale na nieszczęście takich nad-ludzi jest jeszcze niewielu. Następny typ stanowią ludzie którzy gotowi robić dobrze innym, służyć im i pomagać, dopóki to nie przyczynia im samym szkody, cierpienia czy zbydniego wysiłku; a trzeci to ludzie, którzy chcą wszystkiego dla siebie, nawet kosztem krzywdy i cierpienia innych. Jeden z poetów sanskryckich mówił, że istnieje i czwarty rodzaj, nawet dość liczny, ludzi którzy krzywdzą i męczą innych bez żadnej dla siebie, korzyści. (W czasach Wiwekanandy nie istniała jeszcze szkoła psychologii zwana psychoanalizą, nie wiedział więc o jej twierdzeniach, że okrucieństwo i rozmyślne zadawanie bólu innym – ludziom czy zwierzętom – ma u swych podstaw żądzę władzy; pomijając patologiczny sadyzm na podłożu płci. przyp. tłum).
Jak na jednym biegunie istnienia znajdują się ludzie najwyżsi, wychylający się już po za ludzkość w nadczłowieczeństwo, którzy czynią dobro, dla samego dobra; tak na drugim biegunie są ci najniżsi, którym się podoba zadawanie cierpienia innym dla... (powiem znów: poczucia swojej władzy, przyp tłum) samego złego, nawet gdy sami nic na tym nie zyskują.
Istnieją dwa terminy w Sanskrycie bardzo zresztą wieloznaczne – Prawritti, co oznacza: toczący cię, zdążający ku..., i Niwritti, co znaczy odchodzący od czegoś (można również powiedzieć: wychodzący ku zewnątrz, i odchodzący od zewnątrz, przypisek tłum). Pierwsze to cały ten świat, „ja i moje”, obejmuje to wszystko – przedmioty, zjawiska itd. - co powiększa i wzbogaca nasze „ja” - majątek, władza, sława, wpływy itd., oraz ludzi którzy mają nieustanną żądzę zdobywania, zagarniania i przyciągania wszystkiemu ku jednemu ośrodkowi, którym jest ich „ja”. Stanowi to naturalną tendencję każdej istoty ludzkiej, to zdobywanie i chwytanie wszystkiego ze wszech stron i gromadzenie wokół jednego ośrodka, którym jest ich „szanowne ja”. To jest Prawritti.
Gdy ta tendencja się zmniejsza i człowiek się zbliża, czy też wychodzi już na drogę Niwritti, czyli „odchodzenie od”, wówczas dopiero zaczyna się działanie religii, powstanie moralności i etyka. Na jednej i na drugiej – Prawritti i Niwritti – jest działanie, czyn; ale na pierwszej egoistyczny, a więc nie-dobry (nie wytwarzający dobrych skutków); na drugiej coraz mniej egoistyczny i wreszcie zupełnie altruistyczny czyli bezosobisty. Prawa Niwritti są podstawą wszelkiej religii i etyki, a szczyt doskonałości na tej drodze to zupełne zapomnienie o sobie, „zaparcie się siebie” (nie jest to dobre słowo bo sugeruje istnienie „czegoś”, - „ja” - co poświęcamy, zapierając się go, tym czasem na tym poziomie – szczycie Niwritti - „ja” już się tak rozszerzyło, że obejmuje wielość ludzi, istot, wszechżycia i czuje swoje życie we wszystkim, czyli jest to radosna twórczość oddawania, dzielenia się, co jest dobrem, przyp. tłum.) czyli gotowość poświęcenia wszystkiego , nawet własnego życia dla kogoś, lub w ogóle dla innych.
Gdy człowiek osiąga ten poziom można powiedzieć iż doszedł do szczytu Karma Jogi. Jest to najwyższy stan jako skutek pracy i czynów dla dobra, w imię niego samego. Może istnieć człowiek który nie studiował żadnej filozofii, który nigdy nie wierzył i nie wierzy w Boga, który się nigdy w swym życiu nie modlił, a jednak tylko przez moc dobrych czynów osiągnął stan w którym gotów jest oddać wszystko, z życiem włącznie, dla innych; czyli dochodzi do tej samej wyżyny jaką osiąga człowiek religijny przez modlitwę i Jogę miłości; a filozof przez studia i wiedzę, czyli Żnana Jogę; możemy więc powiedzieć, że zarówno filozof, jak człowiek miłości, oraz pracownik – innymi słowy Jogin Żnany, Bhakti i Karmy – spotykają się w jednym szczytowym punkcie w bez osobistości, więc całkowitego wyjścia poza siebie, zniweczenia małego, oddzielnego „ja”. Choć ich systemy myślowe, filozoficzne, czy religijne mogą się różnić, łączy ich to jedno – absolutna bezosobowość. Cała ludzkość chyli czoło w czci i pewnej „trwodze” zdumienia, przed człowiekiem który gotów siebie dla innych poświęcić. Nie jest to sprawą wiary, przekonań, czy teorii, bo nawet ludzie którzy są przeciwni religijnym systemom i wszelkim „duchowościom”, czują się zmuszeni do szacunku w obliczu jednego z wielkich czynów absolutnego samopoświęcenia.
Czy nie spotkaliście nawet najbardziej ortodoksyjnych chrześcijan, chylących czoło przed wielkością Buddhy gdy czytali taką książkę jak „Światło Azji”? Buddhy który nie mówił o Bogu, a tylko wciąż uczył samopoświęcenia? Tylko, że ten ortodoksalny, ciasny człowiek nie wie, że wypełnienie jego własnego życia i jego cel jest zupełnie ten sam co i tych, od których się różni wyznaniem i intelektualnymi przekonaniami. A człowiek gorąco religijny który wciąż myśli o Bogu i w imię Jego spełnia dobre czyny, dochodzi w końcu do tego samego punktu gdy mówi całą duszą: „Bądź wola Twoja”, i wszystko oddaje, nic nie zachowując dla siebie; bo to również jest tym poświęceniem, tą bezosobowością. Filozof przy pomocy nauki, zgłębiania filozofii, widzi iż nasze oddzielne „ja”, jest ułudą, więc chętnie i ze względną łatwością jest gotów poświęcić je dla innych. I to jest tym samym szczytem. Więc Źnana, Bhakti i Karma spotykają się i łączą w tym górnym punkcie; a oznacza to prawdę powtarzaną od wieków przez wszystkich wielkich Nauczycieli, iż Bóg a świat to nie jest to samo, że po „jednej stronie” jest Bóg, po drugiej „świat”; a przez „świat” rozumieli egoizm, egocentryzm zamykający się w swej pysznej a złudnej odrębności. A Bóg to absolutna miłość, czyli altruizm. Można żyć w pałacu, zasiadać na tronie, a być doskonale bezosobowym – i wówczas jest się z Bogiem. A inny człowiek może mieszkać w lepiance, być odziany w łachmany i nie posiadać żadnych dóbr, a jednak należeć do „świata”, jeśli jest pogrążony w egoizmie i poczuciu oddzielności.
Wróćmy do tego, co już było powiedziane, że robiąc dobrze, służąc jednym, możemy jednocześnie szkodzić innym; czyli robieniu dobrego będzie towarzyszyła czyjaś szkoda, więc tzw „złe”; oraz iż czyniąc źle zawsze jakaś odrobina dobra z tego gdzieś wynika; czyli, że te dwie rzeczy są ze sobą złączone. Przyjąwszy takie twierdzenie jakże mamy działać? Istniały na świecie sekty które w zadziwiająco niedorzeczny sposób radziły powolne samobójstwo aby ujść od tego świata; rozumiejąc iż jeśli człowiek nie może nie krzywdzić, lub nie zabijać jakichś istot, choćby to były małe żyjątka, lub rośliny – to lepiej usunąć się od tego życia; wydaje się to nie pozbawione pewnej logiki. Dżainowie głosili tą teorię, podając takie wyjście jako ideał. Ale nie sądzę aby to miało jakiekolwiek twórcze i rozumne podstawy. Wyjście rozumne i twórcze podaje Bhagawad Gita, mówiąc iż nie należy być z niczym związanym, do niczego przywiązanym, a spełniać wszystkie wymagane przez życie prace jak najlepiej. Czuć się niejako oddzielnym od świata (jego egoizmu, chciwości itp) pozostając w nim, i spełniając wszelkie czyny i prace nie dla siebie. Każda praca którą się robi wyłącznie dla siebie, przyniesie nam nieuniknienie swój skutek; jeśli będzie to praca dobra, przyniesie skutek pomyślny, jeśli nie dobry skutkiem będzie cierpienie; i ten skutek trzeba przyjąć i znieść, wyjścia niema, uchylić się odeń nie można. Ale skutek takiego samego czynu lub pracy nie dla siebie, z zupełnie bezinteresowną pobudką spełniany, do nas nie wraca i żadnego nie wywiera na nas wpływu. Istnieje w naszych księgach dobitny tego wyraz: „Ten który wie, iż nic nie czyni dla siebie, gdyby nawet cały świat zniszczył (lub poległ sam) nie jest ani zabójcą ani zabitym”. Można więc powiedzieć, że Karma Joga uczy: „Nie wyrzekaj się i nie odchodź od świata, żyj wśród niego, wchłaniaj wszelkie jego wpływy; ale jeśli praca twa ma tylko twej przyjemności służyć, tedy nie pracuj wcale”. Przyjemność, zadowolenie nie powinno nigdy być naszym celem. Najpierw pozbądź się twego „ja”, a wtedy przyjm cały świat za swój. Spotkałem w jednej z chrześcijańskich książek powiedzenie, które, o ile mi się zdaje, wyraża tą samą myśl: „Stary człowiek musi umrzeć”. Tym starym człowiekiem jest zakorzenione pojęcie, że świat cały jest stworzony dla naszej przyjemności i zadowolenia. Niemądrzy rodzice uczą swe dzieci modlić się: „O Boże dzięki Ci żeś stworzył dla mnie to słońce i księżyc”, jakby Pan wszechstworzenia nie miał nic lepszego do roboty jak dawać dzieciom światło słoneczne. Obyż nie uczono dzieci takich modlitw! A jeszcze gorszym bezsensem jest twierdzenie, że zwierzęta zostały stworzone dla człowieka, który ma je zabijać dla swojego pożywienia czy stroju, i używać całego świata dla swojej przyjemności i korzyści. Z taką samą dozą „słuszności” tygrys może powiedzieć: „Człowiek został stworzony dla mnie”, i modlić się do Boga: „O Boże, jakże źli są ci ludzie, którzy mnie unikają i bronią się tak, że nie mogę ich złapać i zaspokoić mego głodu; łamią Twe prawo”.
Prawdą jest, że jeśli ten świat jest stworzony dla nas, to i my jesteśmy stworzeni dla świata; a pojęcie, że wszystko istnieje aby nam dostarczyć przyjemności jest pojęciem najniższym i najgorszym, skuwa nas i poniża. O nie! świat ten nie istnieje dla naszej przyjemności; miliony ludzi znika co roku, przyroda się przez to nie zmienia, i nie odczuwa ani ubytku ani przypływu innych. Ludzkość jest tylko cząstką przyrody, oba czynniki pozostają we współzależności.
A więc aby pracować swobodnie (tj. nie stwarzając wiążących nas kajdan) trzeba przede wszystkim nie uzależniać się i nie przy-wiązywać się samemu; następnie nie rzucać się w wir, nie być nieoddzielną częścią prądu, a stać jakby na uboczu, jako świadek wszystkiego co się dzieje, ale jednocześnie nie przestając energicznie pracować. Mistrz mój – Ramakriszna Paramahamsa – mówił nieraz: „Trzeba mieć taki stosunek jak ma najlepsza niańka do dzieci”, będzie ona najserdeczniej się nimi zajmować, jakby były jej własne, będzie łagodna i dobra póki jest z nimi, ale jak tylko wymówią jej pracę, jest od razu gotowa bez protestu ani cierpienia, ruszyć dalej ze swoim drobnym dobytkiem. Ta gotowość odejścia każdej chwili od wszystkiego jest ważna; właśnie taki stosunek do każdej rzeczy którą uważamy za swoją, jest słuszny. Jeśli wierzycie w Boga, wierzcie również we wszystko co uważacie za swoją własność w istocie do Niego należy. Nieraz słabość jest brana za siłę i dobroć; np. myśleć, że ktoś nie może się obejść beze mnie, oraz, że mogę wiele innym dać, jest słabością; takie przekonanie rodzi związanie z ludźmi, rodzi więzy, a więc sprowadza nieuniknione cierpienie. Trzeba przekonać siebie, że w istocie nikt na całym szerokim świecie nie jest od nas zależny; nawet żebrak nie zależy od naszego miłosierdzia; żadne serce nie wyczekuje naszej dobroci czy miłości; żadna istota nie wypatruje naszej pomocy. Wszelka pomoc i miłość, płyną z przyrody (Boga); wszędzie potrzebna pomoc przyjdzie i zawsze, czy my tu będziemy, czy nie będziemy. Działanie Przyrody nie zatrzyma się, ani zmieni przez działanie takich ludzi jak wy, moi słuchacze, lub ja; zaznaczyłem już, że możność dopomożenia komukolwiek bądź jest dla nas przywilejem, łaską użyczoną nam abyśmy przez to mogli sobie samym dopomóc w samo-wychowaniu. Jest to wielka do przyswojenia nauka; gdy ją raz w pełni zrozumiemy i przyswoimy, nie będziemy nigdy smutni ani nieszczęśliwi; będziemy mogli w każdej społeczności poruszać się swobodnie i bez żadnej obawy, czy niebezpieczeństwa. Możemy mieć rodzinę, żonę, męża, albo też stać na czele pułków żołnierzy, czy też rządzić zastępami służby, a nawet królestwem; jeśli będziemy zawsze działać z poczuciem iż świat nie istnieje dla nas i nigdzie nie jesteśmy nieodzowni, nic nam nie zaszkodzi. Trzeba wyzbyć się tego, nieraz zakorzenionego na Zachodzie, pojęcia, że „mamy coś zrobić dla kogoś”, że świat, czy ojczyzna oczekuje naszego służenia itp. Myśleć, że człowiek się rodzi aby pomagać światu jest nonsensem; jest pychą w sukience pokory, egoizmem, wywyższaniem się pozującym na cnotę. Gdy przyswoimy sobie myślowo i uczuciowo to przekonanie, że nic na świecie nie zależy od nas, wówczas nie pojawi się żadne cierpienie związane z pracą czy pomaganiem innym. Jeśli coś komuś dajemy nie spodziewając się absolutnie nic w zamian, nie mając nawet przelotnej myśli, że się nam coś za to należy, nawet wdzięczność, czy przyznanie żeśmy wyświadczyli przysługę, tedy brak tej wdzięczności nie dotknie nas; a w razie gdy ona przyjdzie nie zwiąże nas i nie stworzy nowego zobowiązania; będziemy mieli raczej uczucie, że to, cośmy temu człowiekowi dali należało mu się, że było jego Karmą otrzymać to od nas, a naszą – być narzędziem tej pomocy. Dlaczego mielibyśmy być dumni z ofiarowania czegokolwiek innemu człowiekowi? Byliśmy włodarzami jakiś dóbr, posłańcami przynoszącymi taki czy inny dar; widać Karma tego człowieka tego żądała. Pocóżby więc miała powstawać w nas duma, lub nawet świadomość „zrobiłem dobry czyn?”. To, co możemy komukolwiek ofiarować nie może w żadnym razie być bardzo znaczne i wielkie; a nasze pomaganie ludziom nie jest niczym nadzwyczajnym; niema więc żadnej podstawy do uczucia choćby najlżejszej dumy. Gdy zdobędziemy tą niezależność, to nie-przywiązywanie się do niczego na świecie, wówczas rzeczy złe i dobre utracą dla nas znaczenie. Tylko egoizm wywołuje w nas tą różnicę: reakcji ta to, co uważamy za dobre i to, co poczytujemy za złe. Jest to trudne do zrozumienia, ale z czasem przekonamy się, że nic nie może mieć nad nami władzy, jeśli sami na to nie pozwolimy. Nic nie może mieć władzy nad duchem, dopóki ten nie daje się zamroczyć i nie traci przez to swej niezależności. A przez nie związanie się z niczym, przez owo nie-przywiązywanie się, odmawiamy prawa uzależniania nas i wywierania na nas wpływu wszystkim i wszystkiemu. Bardzo łatwo twierdzić słownie, że nic nie ma prawa na nas wpływać, zanim sami na to nie pozwolimy, ale cóż jest oznaką iż człowiek aż tak zupełnie od wszystkiego zewnętrznego się uzależnił? Oto żadne koleje losu, żadne szczęśliwe czy nieszczęśliwe zdarzenia, nie wywołają w jego psychice najmniejszej zmiany; we wszelkich okolicznościach pozostanie taki sam, spokojny i cichy.
Żył ogni w Indii wielki mędrzec i święty imieniem Wjasa; był on autorem aforyzmów Wedanty. Ojciec jego usiłował osiągnąć doskonałość przez Jogę, ale nie osiągnął jej; dziad jego tak samo, i pradziad również; a sam Wjasa także nie w pełni ją osiągnął; ale syn jego Szuka, od dzieciństwa był doskonałym w Jodze i mądrości. Wjasa przekazał mu całą wiedzę jaką posiadał, po czym posłał go na dwór króla Dżanaki. Był to wielki król, a zwano go Dżanaka Wideha, co znaczy Dżanaka „bez ciała” lub „nie czujący ciała”. Choć był królem z całą przynależną do tego „urzędu” potęgą, nie pamiętał zupełnie że posiada ciało, czuł się wciąż duchem. Do niego posłał na naukę swego syna Wjasa; a król widząc że wkrótce chłopiec przybędzie poczynił szereg zarządzeń na jego przyjęcie; gdy stanął u wrót pałacu straż nie zwróciła nań uwagi, dano mu tylko stołek i tak siedział przez trzy dni i trzy noce, nikt doń nie mówił, nikt nie pytał kim jest. A był to przecie syn wielkiego i znanego mędrca, którego czcił cały kraj, i on sam był wszędzie szanowany; a oto głupi, pospolici strażnicy nie zwracali nań wcale uwagi. Po upływie trzech dni nagle ministrowie, z królem na czele, w otoczeniu wspaniałej świty przyszli go powitać z szacunkiem i największymi honorami. Zaprowadzono go do wspaniałych komnat, przygotowano wonne kąpiele i najbogatsze szaty, i przez osiem dni otaczał go największy, iście królewski zbytek. Ale spokojna, skupiona twarz Szuki nie wyrażała żadnej zmiany, nie okazywała żadnego wrażenia pod wpływem tak zmienionego traktowania; był tak samo spokojny i cichy wśród całego przepychu, jak wpierw siedząc samotnie przy wrotach pałacu. Wówczas poprowadzono go przed oblicze króla, który siedział na wspaniałym tronie, otoczony starszyzną, a sala rozbrzmiewała muzyką, tancerki popisywały się tańcami, wesele i śmiech panowały w całym zgromadzeniu. Król wręczył chłopcu pełną po brzegi czarę mleka i polecił okrążyć siedem razy salę nie uroniwszy z niej ani kropli. Szuka wziął czarę i poszedł wokół sali, tak pełnej zabawy, pięknych twarzy, wesołej muzyki; szedł spokojnie i wedle królewskiego życzenia siedem razy okrążył salę nie uroniwszy ani kropli. Myśl jego nie podlegała żadnym wpływom, był tak skupiony, iż nic nie dochodziło do jego świadomości. Oczywiście, bo nic nie mogło nań wpłynąć dopóki sam nie dałby na to przyzwolenia. Gdy podszedł do króla ze swą pełną czarą, ten mu rzekł: „Mógłbym tylko powtórzyć to, czego nauczył cię ojciec, i to, co przyswoiłeś już sobie sam; poznałeś prawdę; możesz wracać do domu”.
A więc człowiek który zdobył opanowanie siebie, nie podlega żadnym wpływom z zewnątrz, i nigdy już nie będzie niewolnikiem zewnętrzności. Jest wolny, może swobodnie wszędzie przebywać na tym świecie. Zazwyczaj spotykamy dwa wręcz odwrotne zdania o świecie; jedno wielce pesymistyczne wyraża się w słowach: „ach jakże straszny jest ten świat”; drugie optymistyczne odczucie jest niemal pełne zachwytu: „Jakże piękny, jak cudowny jest ten świat!” Dla ludzi którzy nie posiadają spokoju myśli, którzy nie rządzą swą psychiką, świat będzie zawsze wydawał się pełen zła, a w najlepszym razie będzie się przedstawiał jako połączenia zła i dobra. Dopiero gdy stajemy się panami siebie, zdobywamy taki optymizm dla którego wszystko jest dobre. Wówczas nic nie przedstawia się nam jako zło, i nie możne na nas wpływać ani złe i dobre; wówczas znajdujemy iż wszystko posiada swe własne miejsce i ma pewną wyraźną harmonię. Nieraz ludzie którzy mówili, że ten świat jest piekłem, po pewnym czasie ćwiczeń Jogi, a więc zdobywania samowiedzy i samoopanowania, poczynali twierdzić, że jest piękny. Jeśli będziemy szczerze praktykować Karma Jogę i usiłować dojść do takiego stanu, możemy być pewni, że w końcu osiągniemy doskonałość w bezosobistym i bezinteresownym do wszystkiego stosunku, i uwolnimy się od egoizmu; a od chwili gdy to nasze złudne „ja” znika, ten świat który się nam wydawał pełen zła, zdaje się teraz radosny i błogosławiony. Istotnie cała atmosfera takiego człowieka będzie szczęsna i błogosławiona, i każda twarz będzie się doń uśmiechać. Oto cel Karma Jogi i jej szczyt w praktycznym życiu.
Systemy naszej hinduskiej Jogi nie są ze sobą w sprzeczności; wszystkie wiodą do tego samego celu i czynią z nas ludzi doskonałych; ale każdą trzeba usilnie i sumiennie praktykować. Cała tajemnica leży w praktyce, w czynnym stosowaniu każdego systemu. Najprzód możemy o nich słuchać, potem myśleć i zastanawiać się, a następnie praktykować, wprowadzać w czyn. Dotyczy to każdej Jogi. Na początku nie wszystko co słyszymy będzie nam jasne, trzeba myśleć i starać się ogarnąć, nie przyjdzie to od razu, ale w miarę zagłębiania się zdobędziemy zrozumienie. Wszak wyjaśnienie każdej rzeczy leży w nas samych; w istocie nikt nikogo nie uczy, musimy zawsze sami się uczyć. Zewnętrzny nauczyciel podaje nam tylko pewne myśli, co pobudza nauczyciela wewnętrznego do pracy nad zrozumieniem danych kwestii. I powoli rozjaśniają się one, dzięki naszej własnej władzy pojmowania i zgłębiania, i ogarniemy je we własnej duszy, a to głębokie zrozumienie zmienia się wkrótce w wolę. Najprzód jawi się odczucie, potem chęć, która zmienia się w wolę, a z niej rodzi się olbrzymia siła ku pracy, przenika ona wkrótce całą naszą istotę, każdy nerw i muskuł nieomal, aż całe ciało staje się powolnym narzędziem które ma służyć tej Jodze bezinteresownego czynu, i niebawem osiągamy doskonałą bezosobowość, całkowite zapomnienie o sobie. Osiągnięcie to nie zależy od żadnych wyznań ani dogmatów, jak i żadnych przekonań czy ideologii. Niema najmniejszego znaczenia czy człowiek jest chrześcijaninem czy żydem, mahometaninem czy hindusem. Jedna istnieje kwestia, pytanie: czy jesteś bezinteresowny? zupełnie bezosobisty we wszystkim co czynisz? czy na prawdę nie istniejesz dla siebie? Jeśli tak, osiągniesz doskonałość, nawet jeśli nie przeczytasz żadnej religijnej książki, jeśli nigdy nie pójdziesz do kościoła, czy świątyni.
Każdy z naszych systemów Jogi może doprowadzić człowieka do doskonałości bez pomocy innych filozofii, gdyż wszystkie mają ten sam cel. Joga pracy – Karma Joga, czy Bhakti Joga, czy Żnana Joga, każda jest w stanie służyć za bezpośrednią i od innych nie zależną drogę do Wyzwolenia (Moksza) „Tylko ludzi nierozumni twierdzą, że czyn a filozofia to dwie rzeczy różne; ludzie rozumni wiedzą iż jest inaczej”. Tak, ludzie rozumni wiedzą, że choć na pozór odrębne, wiodą wszystkie do celu którym jest doskonałość człowieka, czyli nad-człowieczeństwo.
WOLNOŚĆ
Wspomnieliśmy, że słowo Karma, oznacza nie tylko pracę, czyn, ale także psychologicznie biorąc i przyczynowość. Każdy czyn, działanie, czy myśl, które wywołują jakiś skutek, są zwane Karmą; czyli prawo Karmy jest to prawo przyczynowości, nieuniknionego następstwa skutku po przyczynie. Gdziekolwiek powstaje przyczyna tam musi następować za nią skutek; jest to nieodpartą koniecznością i nic nie może się jej sprzeciwić; według naszej filozofii prawo to rządzi wszędzie we wszechświecie. Cokolwiek czujemy, myślimy, czy robimy, wszelki czyn dokonywujący się na świecie, będąc skutkiem uprzednich przyczyn, staje się także sam przyczyną następnych skutków.
Trzeba, rozpatrując tą kwestię, rozumieć dobrze co oznacza słowo „prawo”. Prawem nazywamy tendencję pewnej serii zjawisk do powtarzania się w pewnym następstwie. Gdy widzimy jakieś zdarzenie następujące po poprzednim, albo jawiące się jednocześnie, spodziewamy się iż ta następczość lub współistnienie powtórzy się. Nasi dawni mistrzowie logiki i filozofowie szkoły Njana nazywali to Wjapti. Według nich wszystkie nasze pojęcia powstają dzięki asocjacjom. Pewna seria zjawisk łączy się w naszej myśli z pewnymi faktami w rodzaj niezmiennego ładu; tak, że ilekroć ujrzymy jakieś zjawisko, natychmiast łączy się ono w umyśle z innymi faktami, które miały miejsce przy nim. Każde pojęcie, lub wedle naszej psychologii każda fala powstająca w materii myślowej – Czitta (współczesny badacz jasnowidz powiedziałby: w materii naszego mentalnego lub myślowego ciała, czyli narzędzia, które jest w mózgu zupełnie odrębne) musi zawsze wzbudzać wiele podobnych fal.
Jest to psychologiczne pojęcie asocjacji, a przyczynowość jest tylko jedną z postaci tego powszechnego prawa asocjacji. Owo wszechprzenikanie asocjatywności oddaje Sanskryckie słowo „Wjapti”. W świecie zewnętrznym to pojęcie prawa jest takie samo jak w wewnętrznym – jest to spodziewanie się, że po danym fakcie nastąpi inny, i że ta seria będzie się powtarzać. Czyli mówiąc ściśle prawo jako takie nie istnieje w przyrodzie. Jest więc błędem mówienie, że prawo ciążenia istnieje w ziemi, lub też, że jakieś prawo istnieje obiektywnie w przyrodzie. Prawo to raczej metoda, sposób w jaki nasz umysł postrzega serię zjawisk, ale to tkwi w umyśle, w nas samych. Pewne zjawiska zachodzące jedne po drugich, albo razem, po których następuje nasze przekonanie, że będą się regularnie powtarzać, umożliwiając nam przez to postrzeganie i poznanie metody całej serii, stanowi to, co nazywamy prawem.
Następnie trzeba się zastanowić co rozumiemy pod powszechnością praw. Nasz wszechświat jest tą częścią istnienia którą nasi sanskrytcy psychologowie zwali: Desz-kala-nimitta, a co psychologia europejska nazywa: czasem, przestrzenią i przyczynowością. Czyli ten nasz wszechświat jest tylko częścią nieskończonego istnienia, zamkniętą w pewien układ składający się z czasu i przestrzeni i przyczynowości; z czego wynika, że prawo jest możliwe tylko w tak, a nie inaczej uwarunkowanym świecie; poza nim prawo nie może istnieć. A gdy mówimy o wszechświecie z konieczności mówimy tylko o tej części istnienia, która jest ograniczona przez nasz umysł; światem który jest postrzegany przez nasze zmysły, który możemy widzieć, dotykać, słyszeć, odczuwać, myśleć i wyobrażać; i tylko to jest rządzone prawem; ale poza nim istnienie nie może podlegać prawu gdyż przyczynowość nie sięga poza świat naszych umysłów. Wszystko co jest poza zasięgiem naszego umysłu i postrzegania zmysłami, nie jest poddane prawu przyczynowości, gdyż w tamtych dziedzinach – poza spostrzeganiem zmysłami – nie istnieją myślowe asocjacje, a nie ma przyczynowości bez asocjacji pojęć. Byt, istnienie, podlega prawu przyczynowości tylko gdy jest zamknięte w „imię i kształt”, i tylko wówczas mówi się iż jest pod działaniem prawa, bo wszystkie prawa mają swój korzeń w przyczynowości.
Z tego wynika iż nie może istnieć tzw „wolna wola”; same te dwa słowa są w sprzeczności, bowiem wola wyraża to, co wiemy, a wszystko co wiemy jest zawarte w naszym świecie, a wszystko w obrębie naszego świata jest ukształtowane i uwarunkowane przestrzenią, czasem i przyczynowością. Wszystko co poznajemy, lub jesteśmy w stanie poznać, musi podlegać prawu przyczynowości, a to, co mu podlega nie może być wolne. Działają nań różne czynniki i ono same staje się z kolei przyczyną.
Ale to, co zostało zmienione w wole, co nie było nią wpierw, a dopiero znalazłszy się w ograniczeniu czasu, przestrzeni i przyczynowości zmieniło się w wolę człowieka, jest wolne, i gdy wyjdzie poza ograniczenia czasu, przestrzeni i przyczynowości będzie znów wolne. To z wolności wyłania się i wpada w ograniczone i uwarunkowane tymi ograniczeniami i w tym stanie pozostaje, aż się z niego wydobywa i staje się znów wolne.
Od wieków powstawało w ludzkich umysłach pytanie skąd wszechświat pochodzi, w kim czy w czym trwa, i ku czemu zmierza; a odpowiedź jaką daje nasza filozofia może być streszczona w słowach: z wolności wychodzi, w więzach i uwarunkowaniach trwa, i w wolność znów powraca. Więc gdy mówimy o człowieku jako będącym niczym innym jak tym nieskończonym Bytem który się przejawia, mamy na myśli iż tylko drobna cząstka tego Bytu przejawia się jako człowiek; to ciało nasze i umysłowość którą widzimy, jest jeno maleńką cząsteczką punkcikiem drobnym Nieskończonego Istnienia. Cały wszechświat jest jeno małym punktem nieskończonego Bytu; i wszystkie prawa i więzy, wszystkie nasze bóle i radości, szczęścia i nadzieje zawierają się w obrębie tego wszechświata; wszelkie nasze postęp, wznoszenia się i upadki są zamknięte w tym jego względnie małym obrębie. Może zrozumiecie teraz jak dziecinne jest przypuszczenie, że prawa które znamy tu, w tym naszym świecie – wytworze naszej myśli – będą nadal trwały, jak i nadzieja znalezienia się kiedyś w niebie, które ostatecznie może być tylko powtórzeniem świata który znamy. Chyba widać od razu jak niemożliwą i dziecinną jest chęć aby całokształt nieskończonego istnienia podlegał ograniczonym i ciasnym warunkom i stanom jakie tu znamy. Gdy człowiek mówi, że będzie miał wciąż i wciąż od nowa to samo co ma teraz, czyli jak nieraz to nazywam – chce mieć wygodną religię, musimy rozumieć, że zdegenerował niemal do tego stopnia, że nie może nawet pomyśleć o czymś wyższym od tego co w tej chwili zna; czyli sam jest tym małym, ciasnym otoczeniem które go w tej chwili zamyka i niczym więcej. Zapomniał zupełnie swej nieskończonej duchowej natury, wszystkie jego pojęcia ograniczają się do małych radości i smutków, trosk i zawiści, jego niezmiernie ciasnego światka. I wydaje mu się, że te drobne, w ograniczenia zamknięte stany i przeżycia stanowią jego prawdziwą, nieskończoną istotę; a nawet gorzej, bo nie chce tych pojęć o sobie odrzucić, trzyma się ich uparcie i bezsensownie, po prostu czepia się, jakby rozpaczliwie a namiętnie tego, co my nazywamy „Triszna”, a buddhyści - „Tanha” i „Trissa”, czyli żądzy fizycznego istnienia. Mogą istnieć miliony odmian szczęścia, niezliczona ilość różnorodnych istot, wiele praw i poziomów i przyczynowych powiązań i wynikających z nich skutków, które wszystkie działają poza małym, ograniczonym światem jaki znamy; a wszystko to obejmuje tylko cząstkę naszej istotnej nieskończonej natury.
Aby osiągnąć wolność musimy wyjść poza obręb ograniczeń tego świata, nie znajdziemy jej nigdy tutaj. Doskonała równowaga, lub, jak chrześcijanie nazywają: „pokój który przechodzi wszelkie pojmowanie” jest w tym świecie nieosiągalny; nie znajdzie go ani na ziemi ani w niebie, ani na żadnym miejscu gdzie myśl nasza może się skierować, w niczym co zmysły nasze mogą odczuć, a wyobraźnia odtworzyć. Żadne miejsce nie może nam dać wolności, gdyż wszystkie będą się zamykały w obrębie tego świata, ograniczonego czasem, przestrzenią i przyczynowością. Mogą istnieć światy o wiele subtelniejsze aniżeli nasza ziemia, gdzie radość i szczęście mogą być odczuwane żywiej i goręcej, ale i te będą się mieścić w tym wszechświecie który jest uwarunkowany i ograniczony działaniem praw; więc niema innej drogi jak wyjść poza ten świat; prawdziwa religia zaczyna się dopiero tam, gdzie się on kończy.
Tam wszystkie te małe radości i smutki i nasza nauka i wiedza o rzeczach kończy się, a rozpoczyna się Rzeczywiste. Zanim nie odrzucimy owej żądzy życia, owego przy-wiązania do tego co przemija, do ograniczonego, zamkniętego znanym obrębem istnienia, nie możemy nawet marzyć o uchwyceniu choćby jednego błysku nieskończonej wolności jaka istnieje poza tym światem. Jest więc proste i logiczne, że tylko jedna jest droga by osiągnąć wolność, która zawsze była i dotąd jest celem najszlachetniejszych pragnień człowieka, tą drogą jest odejście od ciasnego żywota i jego ograniczeń, odwrócenie się niejako od ziemi, ale i od „nieba”, i od swego ciała i od swego intelektu, czyli od wszystkiego co jest ograniczone i uwarunkowane. Jeśli potrafimy odrzucić przy-wiązanie do tego małego światka naszych zmysłów i intelektu – będziemy wolni. Jedynym sposobem wyrwania się z więzów jest przekroczenie ograniczeń praw, czyli wyjście poza działanie przyczynowości.
Ale przerwać owo uporczywe trzymanie się tego świata i wyjście poza jego prawa, nie jest rzeczą łatwą, dotąd nie wielu to osiągnęło. W księgach naszych mówi się o dwóch sposobach, jeden nazywa się: „Neti, neti”, (nie to, nie to,) a drugi - „Iti” (to); pierwszy jest drogą zaprzeczenia, negacji; drugi odwrotnie pozytywnego stwierdzenia. Pierwsza droga jest niezmiernie trudna; dostępna tylko dla człowieka o najwyższym, wyjątkowym wprost rozumie i potężnej woli, która po prostu stwierdza: „Nie, nie chcę tego”, a umysł jego poddaje się tej woli posłusznie; tacy ludzie wychodzą zwycięsko. Ale jakże bardzo są rzadcy! Większość wybiera drogę przez ten cały świat, używając jego więzów aby też same więzy przezwyciężyć.
Jest to również pewnego rodzaju odrzucenie, ale jest miarowe, powolne, osiągane przez poznawanie przedmiotów, przez używanie ich, a więc nabywanie doświadczeń, i dopiero poznawszy na wskroś ich naturę i znaczenie, pozbywanie się przywiązania, więc odrzucenie ich. Pierwsza droga zdobycia tego oderwania od wszystkiego, prowadzi przez rozumowanie, przez przekonanie myślowe; druga przez działanie i doświadczenie. Pierwsza to Żnana Joga, o charakterystycznej właściwości – usuwania się od czynu; druga to Karma Joga, w której praca i działanie nie ustają nigdy. Każdy musi działać w naszym wszechświecie. Tylko ci, którzy całe swe wypełnienie w duchu znajdują, których pragnienia nigdy po za ducha nie wychodzą, których myśl nigdy się odeń nie odchyla, dla których duch, i tylko duch, jest wszystkim – tylko ci mogą nie działać. Wszyscy inni działać i pracować muszą.
Prąd pędzący w dół samorzutnie, dzięki własnej naturze, wpada w głęboką wklęsłość – jakby jamę – i tworzy wir, a po pewnej chwili krążenia w tym wirze, wydobywa się znów jako swobodny prąd, by płynąć dalej bez przeszkód. Każde ludzkie życie jest podobne do tego prądu. Wpada w wir, jest przezeń pochwycone, wciągnięte w ten świat przestrzeni, czasu i przyczynowości, kręci się w nim czas jakiś, wołając: „mój ojciec, mój brat, moje imię, moja sława, moje dobro” itp. aż wreszcie wyrywa się z wiru i płynie znów swobodnie, jak na początku; czyli odzyskuje swą pierwotną wolność. Cały świat wokół nas tak właśnie wygląda. Czy wiemy o tym, czy nie, czy zdajemy sobie sprawę, czy nie, wszyscy nieustannie działamy aby się wyrwać ze skuwającego nas więzami tego ułudnego świata. Wszystkie doświadczenia człowieka w tym świecie są po to, by mu pomóc wyrwać się z jego wiru.
Czymże jest Karma Joga? Jest to poznanie tajemnicy działania. Widzimy, że wszystko, wszędzie działa, jest w ruchu. Ku czemu zdąża? Ku czemu zmierza ten ruch? Ku zbawieniu, ku wolności; od atomu, aż do najwyższej istoty wszystko dąży do jednego celu, do wolności, do wyzwolenia; tak, do wolności myśli, do swobody ciała, do wyzwolenia ducha. Wszystko cokolwiek istnieje zdąża zawsze do wolności, a ucieka i chce się wyrwać z niewoli. Słońce, księżyc, i wszystkie, planety starają się uciec od więzów. Dośrodkowa i odśrodkowa siła w przyrodzie, są typowe dla naszego wszechświata. Zamiast być ciskanym w różne strony i dopiero po długim czasie ociągań się i niezliczonych wstrząsach i licznych uderzeniach i dotkliwym poznawaniu rzeczy takimi jakimi są; możemy od Karma Jogi dowiedzieć się jaka jest tajemnica działania i poznać prawdziwą metodę i zdobyć moc to działanie organizującą. Nie wiedząc jak należy używać swej energii, wielka jej ilość może się marnować; a Karma Joga odkrywa nam niejako naukową metodę pracy, uczy jak najrozumniej swej energii używać, i jak spożytkować wszystkie ruchy i działania dokonywujące się w naszym dookolnym świecie. Praca jest nieunikniona, spełniana być musi, ale warto pracować dla największego celu i w najdoskonalszy sposób. Karma Joga przekonywa nas o znikomości tego świata, który można by nazwać krótkotrwałym, „pięciominutowym” światem; trzeba przezeń przejść ku czemuś nieskończenie ważniejszemu, ku wolności, której daremnie by szukał wśród tego świata. Chcąc znaleźć wyjście z jego labiryntu, i zerwać jego więzy, trzeba przechodzić powoli przez różne doświadczenia, przeżycia, i doznania krocząc pewną stopą, aż wyjdziemy pozna nie wszystkie. Istnieją wprawdzie takie wyjątkowe natury, o których już wspomniałem, które potrafią usunąć się poza zgiełk tego świata, które wychodzą zeń od razu, jak wąż co zrzuca swą skórę, i umieją stać i patrzeć nań jakby z boku; bez wątpienia tacy wyjątkowi ludzie istnieją, ale... znaczna większość ludzi ma powoli i żmudnie posuwać się poprzez wszystkie działania i ruchy tego świata; a Karma Joga wskazuje nam jak, jakim sposobem, czynić to najlepiej, z największą dla nas korzyścią; odsłania nam tajemnicę najszybszej drogi.
Cóż mówi Karma Joga? Oto: „Pracuj bezustannie, ale odrzuć wszelką troskę o rezultaty, wszelkie do nich przy-wiązanie”. Nie utożsamiaj się z niczym; utrzymuj myśl i uczucia w swobodzie. Wszystko co widzimy – cierpienia, nędza, trudy, są to nieodzowne tego świata cechy; to braki i niedoskonałości ograniczonego istnienia; ubóstwo i bogactwo, smutek i uciecha, wszystkie są znikome i przemijające, nie należą wcale do naszej istotnej wewnętrznej natury; ta jest nieskończenie od nich wyższa, jest ponad cierpieniem jak i uciechą, ponad przedmiotami zmysłów i ponad najwyższą wyobraźnią; ale działać, pracować mamy nieustannie. Nie praca, nie czyn, sprowadza cierpienie, a lubowanie się nimi, przywiązywanie się do niech. Gdy utożsamiamy się z wykonywaną pracą cierpienie jest nieuniknione; ale nie czujemy go wcale jeśli się z nią nie utożsamiamy, i nie przywieramy doń jakby sercem; jeśli czyn się dokonywa swobodnie, bezosobiście.
Patrząc na jakiś piękny, ale cudzy obraz rzucony w ogień, nie martwimy się i nie bolejemy; ale gdy do nas należący, nasz własny, pochłaniają płomienie, reagujemy zmartwieniem a nawet bólem. Dlaczego? Może te dwa obrazy były bardzo do siebie podobne i równie ładne, czemuż więc patrzymy na zniszczenie pierwszego obojętnie, a drugiego z dużym zmartwieniem? Bo w pierwszym wypadku nie utożsamialiśmy się z obrazem, był on jakby poza nami; a w drugim czujemy go jako cząstkę siebie, jasne jest więc, że cierpimy jakbyśmy sami w nim umierali.
Owo poczucie „ja” i „moje” jest przyczyną większości ludzkiego cierpienia. Poczuciu posiadania towarzyszy zawsze egoizm, a ten niechybnie sprowadza cierpienie. Każdy czyn egoistyczny, a nawet każda egocentryczna myśl, przywiązuje nas do czegoś, nakłada nam więzy i stajemy się natychmiast niewolnikami. Każda fala wibracyjna w umyśle – Czitta – mówiąca: „Ja, moje” jest jakby lassem zarzuconym na naszą szyję, wiąże nas i niewoli; a im dłużej powtarzamy, im silniej czujemy owo „ja i moje” tym niewola staje się większa, a z nią zwiększa się i męka, nędza, cierpienie.
Dlatego to Karma Joga uczy nas cieszyć się z każdego pięknego obrazu, bez względu na to do kogo „należy”; wiedzieć piękno wszędzie, ale nie utożsamiać się z żadnym jego wyrazem czy odbiciem. Nie mówimy nigdy „to mój, to moje”, bo w chwili gdy to mówimy stwarzamy więzy, udrękę i ból. Nie mówcie nawet w myśli: to „moje dziecko”. Miejcie je, kochajcie, ale nie nazywajcie „moje”, jakby to była wasza własność. A jeśli to robicie, niechybnie gotujecie sobie cierpienie. Nie mówimy też „mój dom”, a nawet „moje ciało”; jest to niezmiernie trudne, ale ciało nie jest naprawdę ani „moje”, ani twoje, ani niczyje; chyba Przyrody. Ona stwarza różne ciała, które trwają chwilę aby zaraz się rozpaść, wedle jej praw; ale ty, czy ja, jako dusza jesteśmy wolni, możemy stać na uboczu jako świadkowie, bez tego nieszczęsnego utożsamiania się z tym ciałem; wszak jest ono bezwolne, ma takąż swobodę jak wiszący na ścianie obraz, lub mur który mu służy za tło. Toteż zastanówmy się dlaczego byśmy mieli do tego znikomego ciała się przywiązywać. Gdy malarz namaluje jakiś obraz, kończy go i zapomina, tzn. idzie dalej w swej twórczości, nie związuje się z tym co już stworzył. Nie wyciągajmy więc tych brzydkich macek egoizmu i chciwości, nie mówmy: „muszę to posiadać”, bo w chwili gdy to namiętnie czujemy, jesteśmy niewolnikami, a nędza i cierpienie są już blisko.
Karma Joga mówi: przede wszystkim zniwecz w sobie skłonność do tworzenia tych macek egoizmu i egocentrycznej chciwości, co chce wszystko zagarnąć i posiąść; a gdy zdobędziesz dość siły by się tej tendencji przeciwstawić, nie dozwól jej zakraść ponownie w twą psychikę, nie daj się porwać prądowi samolubstwa. Gdy tego dokonasz możesz iść w świat i czynić i działać, i pracować, ile tylko się da. Wówczas możesz iść gidze chcesz, stykać się z każdym, dotykać nawet zła, a nie pokala ciebie i nie zrazi. Czy widziałeś kiedy lotosowe liście? unoszą się, na wodzie, a jednak woda nie może się na nich zatrzymać, nie przylega do nich wcale, a spływa natychmiast nie pozostawiając śladu; podobnie będzie z tobą gdy zniknie twój egoizm; nic nie zdoła cię pokalać, nic z tego co złe, małe i marne nie przylgnie do twej psychiki. Cecha która cię uczyni tak niedostępnym dla złego, nazywa się u nas Wajragia; jest to bezosobistość, bez-namiętność, bezinteresowność, czy swoboda nie wiążąca cię z niczym.
Mówiłem wam już, że bez tej cechy Wajragii – bezosobowości, - niema w ogóle Jogi, jest ona podstawą wszystkich Jogi systemów. Człowiek który wyrzeka się świata, nie mieszka w domu, nie odziewa pięknych szat, nie je wytrawnego jedzenia i odchodzi w puszczę czy pustelnię aby praktykować Jogę, może być wewnętrznie do wielu rzeczy przy-wiązany, a więc niewolny, i do prawdziwej Jogi zgoła nie przygotowany. Jego drobna własność, czy nawet jego ciało mogą dlań mieć niezmiernie wielkie znaczenie, może walczyć o utrzymanie go przy życiu i w zdrowiu, i nie spostrzegać, że ciało stanowi dlań najważniejszą na świecie rzecz. Bezosobistość, wolność od przywiązań, nie wyraża się w niczym co robimy, lub czego nie robimy dla naszego ciała; jest to bowiem czysto wewnętrzny stosunek do wszystkiego. A ów wiążący nas czynnik, owo: „ja i moje”, tkwi głównie w psychice, w intelekcie. A gdy ten czynnik co nas wiąże z ciałem i zmysłami zanika, stajemy się wolni, kimkolwiek będziemy, gdziekolwiek się obrócimy. Król może zasiadać na tronie i rządzić królestwem, a być doskonale bezosobisty i z niczym nie związany; a inny człowiek może być odziany w łachmany, nie posiadać żadnej własności, a być namiętnie do czegoś przy-wiązany i niewolny. Karma Joga nam mówi, że najpierw trzeba zdobyć Wajragię – być zawsze w stanie zupełnej bezosobowości, - a wtedy działać i trudzić się nieustannie. Wskazuje nam metodę która dopomaga do oderwania się od wszystkiego, skuteczną acz nie łatwą.
Dwie są drogi do osiągnięcia takiej bezinteresowności, do odrzucenia egoizmu. Jedna jest dla niewierzących, lub tych co nie ufają i nie liczą na żadną pomoc z zewnątrz, tylko na własne siły. Ci mają działać z własnej woli i nią ujarzmiać władze intelektu, nią kierować się w wyborach rzeczy słusznych, a odrzucaniu bezużytecznych; i tak powoli uczyć się rozpoznawania i przekonać swój intelekt, że trzeba i że warto być bezosobistym, bo jest to dobre, słuszne i rozumne; mogą sobie pomagać powtarzając często: „dobrze jest być bezosobistym i bezinteresownym”. Ale ludzie wierzący mają inną, o wiele łatwiejszą drogę: ci mogą oddawać wszelki owoc swej pracy Panu, działać bez liczenia na osobiste korzyści, bo wszystko Bogu poświęcają; wszystko co widzą, słyszą, czują i czynią Jemu oddają, i nie myślą o korzyści, nawet o uznaniu lub pochwałach, bo to co czynią jest Jego, nie ich; wszelki rezultat największych wysiłków i najwspanialszych dzieł do niego należy. Stają wówczas jakby na stronie i czują, że są jeno służebnikami gorliwie wykonującymi rozkazy i życzenia Pana; rozumieją, że w każdej chwili każdy impuls do działania od Niego pochodzi, do niego należy. Wszystko co czcisz, co poznajesz, co widzisz, wszystko co czynisz i co zamyślasz, oddawaj Jemu, a sam trwaj w spokoju. Bądźmy więc w takim spokoju, w doskonałym nienaruszonym pokoju ze sobą i światem, poświęcajmy naszą myśl, duszę i ciało, oddając je jako wieczystą ofiarę Panu. Zamiast czynić objaty i rzucać w płomień przedmioty ofiarne, zdobądźmy się na tą jedną wielką – ofiarę poświęcajmy wciąż Bogu nasze małe „ja” i wszystko co doń należy.
„Szukając skarbu w tym świecie, tylko Ciebie, jako jedyny niezniszczalny znalazłem skarb. Szukając kogo bym mógł kochać do dna, tylko Ciebie, o jedyny Umiłowany, znalazłem; Ciebie bezgranicznej godnego miłości i absolutnego samooddania. U Twoich stóp siebie bez reszty składam w ofierze” - powtarzajmy to wciąż, dzień i noc niech płyną te słowa. „Nic dla mnie, nic nie chcę – czy dobre to będzie, złe, czy obojętne – o nic nie dbam, niczego nie pragnę. Tobie wszystko oddaję”. Powtarzaj te słowa ciągle, poświęcając twe ułudne „ja” całkowicie i nieustannie, aż wejdzie to w krew, przeniknie wszystkie nerwy, wejdzie w mózg, stanie się prawdą każdej chwili życia, aż zmieni się niemal w instynkt i całe ciało będzie powolne tej prawdzie absolutnego samooddania. A wtedy idź w bój, rzuć się sam w zapasy, trudy, zmagania, a nawet tam, wśród szczęku oręża na bitewnym polu, poczujesz się wolny i cichy. Karma Joga uczy nas, że zwykłe pojęcie obowiązku należy do niższych poziomów życia; ale wszyscy swój obowiązek musimy pełnić sumiennie. Jednak możemy zauważyć, że specjalne, nieraz dziś spotykane poczucie obowiązku, jest często przyczyną cierpienia; staje się ono niemal chorobą, niemal opętaniem. Trzyma nas jak w kleszczach i całe nasze życie zmienia w katorgę, jest jakby przekleństwem ludzkiego istnienia. To pojęcie: „obowiązek”, jest jak żar południa gdy słońce wypala wszystko wokoło, tak właśnie zdaje się ono wypalać wnętrze człowieka, i wysuszać jego serce. Popatrzcie uważnie na tych nieszczęsnych niewolników obowiązku! Przytłacza ich, zagarnia, nie mają na nic innego czasu, ani na zastanowienie, ani kąpiel orzeźwiającą, czy serdeczną modlitwę; obowiązek jak zmora nad nimi wisi. Wychodzą z domu do obowiązku, a gdy wrócą tylko o nim myślą. Obowiązek, obowiązek, jest wciąż jak miecz nad ich głową. Jest to życie niewolnika, który wreszcie pada gdzie bądź, na ulicy, jak koń w zaprzęgu. Oto współczesne, jakże częste, pojęcie obowiązku. A według nas jedynym prawdziwym naszym obowiązkiem jest pełnić każdą pracę bezosobiście, beznamiętnie, spokojnie, jako ludzie wolni, poświęcający wszelką pracę Panu. Wszystkie nasze obowiązki do Niego należą. Posłanie nas tu, w pracę i czyn jest Jego błogosławieństwem; mamy spełniać przez Niego wyznaczone na czas pewien, zadanie; czy spełnimy je dobrze czy źle, któż może powiedzieć? Jeśli spełnimy je dobrze, rezultat do nas nie wróci; a jeśli źle – troska również nas nie przygnębi. Bądźmy pełni spokoju, bądźmy swobodni i pracujmy dalej, wciąż, ale jako ludzie wolni, a nie niewolnicy. Ale ten rodzaj wolności nie jest do zdobycia łatwy.
Jakże często nadaje się miano obowiązku temu, co jest niewolniczością – osobistym niezdrowym przywiązaniem do przedmiotów czy osób, a zwiemy to obowiązkiem! Ludzie rzucają się w walkę, w zmagania, w trudy, goniąc za pieniądzem, za sławą, dobrobytem, a gdy się ich spytać po co walczą, powiedzą: „jest to mój obowiązek”. Fałsz! To bezsensowna pogoń za pieniądzem z chciwości; złota pożądają, zysku, władzy, a przysłaniają tą żądzę pięknym frazesem, górnolotnym słowem.
Czymże właściwie jest obowiązek? Jest to najczęściej impuls naszych przywiązań, a nie duchowy bodziec; gdy się jakieś przywiązanie tak utrwali, że staje się przyzwyczajeniem, nazywamy to obowiązkiem. Na przykład w krajach gdzie nie istnieją prawne czy religijne formy małżeństwa, nie ma też pojęcia o obowiązkach wzajemnych męża i żony; po prostu żyją ze sobą, a trzyma ich przywiązanie i widoki na pewne korzyści; ale gdy po długim czasie to życie razem ustaliło się jako zwyczaj, zostało nazwane obowiązkami rodzinnymi. Zdaje mi się to rodzaj chronicznej choroby; gdy zaznacza się ostro jako egoizm we dwoje, gdy człowiek gotów krzywdzić i zabijać innych dla „dobra” swej rodziny, czyli rozszerzonego „ja”, mianujemy to nieraz przywiązaniem chorobliwym; a gdy jawi się w łagodnej formie nazywamy to instynktem przyrody. Ale żadne piękne słowa i wspaniałe nazwy jak: „święty obowiązek”, nie zmieniają faktu, iż jest to w istocie rodzaj chronicznej ułomności. Oczywistość tego faktu lubimy przysłaniać i gloryfikować go jako zgodny ze świętymi księgami itp. a w rezultacie wszyscy walczą ze sobą, oszukują się wzajemnie i krzywdzą innych, w imię tego „świętego obowiązku”.
Sądzę, że obowiązek jest dobry gdy hamuje brutalność i nie pozwala jej panoszyć się bezkarnie. Jest również dobry dla dość prymitywnego typu ludzkiego, który nie stać na żaden inny ideał; ale ludzie którzy chcą iść drogą Karma Jogi muszą odrzucić wszystkie także o obowiązku pojęcia. Dla was i dla mnie obowiązek, jak się go zwykle rozumie, nie istnieje. Cokolwiek możesz dać innym, dawaj całym sercem, ale nie z obowiązku. Nie bądź zniewolony, zmuszony do czynienia dobrze przez pojęcie obowiązku. Nie poddawaj się żadnym „musom”. Czemuż byśmy mieli znosić jakikolwiek przymus? Wszystko co robimy pod przymusem tylko wzmacnia więzy i powiększa niewolę. Dlaczego koniecznie chcemy mieć jakieś obowiązki? Kto chce iść drogą Karma Jogi niech pozostawia wszystko Bogu. W tym strasznym rozżarzonym kotle gdzie ogień wyobrażonych obowiązków wysusza ludzkie istnienia i serca, bądźmy cisi, w orzeźwiającej ochłodzie bezinteresowności. Wszak każdy z nas ma tylko Jego wolę spełniać, nic nie mamy wspólnego z nagrodą ani z karą. Kto chce nagrody musi przypuścić i istnienie kary; chcąc jej uniknąć musi wyrzec się i zapłaty, którą jest wszelka nagroda. A chcąc wznieść się ponad cierpienie trzeba wyrzec się pojęć i pragnienia o uciechach bowiem są to dwójnie nierozłączne. Z jednej strony mamy uciechę, z drugiej udrękę. Z jednej jest życie, a z drugiej śmierć. I jedyną drogą do przekroczenia śmierci jest pozbycie się żądzy życia. Życie i śmierć to jedno, widziane z dwóch różnych punktów. Więc pojęcie uciechy bez śladu cierpienia, albo życia bez śmierci, jest dobre dla dzieci i podrostków, ale człowiek rozumny, myśliciel, widzi alogiczność tego; chcąc wznieść się ponad jeden czynnik tej dwójni, nie osiągnie się celu, można tylko wznieść się ponad oba. Nie oczekujmy więc nigdy, za nic, uznania ani nagrody. A zazwyczaj jak tylko spełniamy coś dobrego chcemy od razu uznania, i chlubnej oceny. Gdy ofiarujemy coś na dobry cel, chcemy widzieć swe nazwiska w gazetach. Za takimi chęciami cierpienie idzie w ślad, są one pospolitą miłością. Najwięksi ludzie na ziemi byli nieznani, choć może byli równie wielcy jak historyczne postacie które czcimy; tak, o największych bohaterach duchowych świat nasz nic nie wie.
Może setki tych nieznanych bohaterskich duchów żyło w każdym kraju, działając niepoznani w ciszy i ukryciu. W ciszy żyją oni i w ciszy odchodzą; a z czasem ich wzniosłe myśli znajdują wyrazicieli w wielkich, bliższych nam już, w widzialnych i znanych postaciach historii, które wielbimy. Ale najwyższym nie chodzi o uznanie, sławę, a nawet o przyjęcie ich wiedzy przez ludzkość. Pozostawiają światu swe wielkie idee, ale nie zakładają żadnych szkół, ni systemów filozoficznych, i nie szukają nieśmiertelności dla swego imienia, wzdrygają się raczej na samą o tym myśl. Są to natury o najczystszej Satwie (najwyższej harmonii), które nigdy nie pobudzają do czynu, jeno stapiają wszystko w miłości. Widziałem jednego z takich Wielkich w Indii, był to Jogi żyjący w samotnej grocie; był tak zupełnie wyzbyty poczucia swej oddzielnej indywidualności, iż zdawało się, że już nic ludzkiego w nim nie pozostało, że jaśnieje przezeń wszechogarniająca boskość. Jeśli ukąsił go jakiś owad w rękę, gotów był drugą nadstawić z uśmiechem, mówiąc iż jest od Boga posłany; wszystko co doń przychodziło, co mu się zdarzało, widział jako takie od Boga posłane. Nie pokazuje się ludziom, a przecie jest jako olbrzymie dynamo, jak zbiornik niewyczerpanej miłości i wielkich, jaśniejących światłością myśli.
Następnym typem jest człowiek w którym Radżas przeważa, o naturze czynnej, zdobywczej, ruchliwej; ten umie pochwycić wielkie idee przez owych najwyższych stworzone i głosić je i szerzyć wśród ludzkości. Sądzę, że tamci, już całkowicie nad-ludzie, w milczeniu jakby zgarniają idee, i przekazują tym, których my za najwyższych poczytujemy, którzy jak Buddha, jak Chrystus, idą wśród ludzi głosząc je i własnym popierając przykładem. Gautama Buddha powtarzał wielokrotnie iż jest dwudziestym piątym w wielkim, nieprzerwanym szeregu Buddhów przeszłości; ale my tych jego dwudziestu czterech poprzedników nie znamy, historia o nich milczy; a przecie Gautama musiał opierać swą naukę na prawdach które oni pozostawili.
Z całą mocą twierdzę, że najwyżsi są cisi, nieznani, niewidoczni. Oni to znają najlepiej potęgę jaką jest myśl; wiedzą z bezwzględną pewnością doświadczenia, że nawet gdy zamkną się w samotnej grocie i zawrą do niej wejście, i tam stworzą pięć zawierających prawdę myśli, te zaiste przenikną przez góry, przelecą nad oceanami, rozszerzą się na cały świat, i wejdą w ludzkie serca i myśli, zbudzą setki ludzi do czynu, który tym ideom nada kształt odpowiedni dla codziennego życia człowieka. Owi Riszi najwyżsi są zbyt blisko Pana, aby mogli działać wśród zgiełku świata, aby mogli walczyć i zdobywać i kazać i czynić dobrze tu, na ziemi, jak czynią inni ludzie. Aktywni pracownicy, nawet najwięksi, mają jeszcze w sobie choćby odrobinę, choćby cień niewiedzy. Tylko ci mogą działać wśród naszego ziemskiego świata w których odrobina, ten cień jeszcze pozostał. W samym impulsie do prac tkwi konieczność jakiegoś motywu, jakiejś ludzkiej pobudki. A przecie w obliczu najwyższej Opatrzności, przed którą nawet upadek ptaszka nie może się ukryć, jakże człowiek może przywiązywać wagę do swej drobnej mizernej pracy?
Czyż nie jest to rodzajem bluźnierstwa, jeśli wierzymy, że On otacza swą opieką najmniejszą rzecz i sprawę tego świata? czy nie należy raczej stanąć we czci i niemal w trwodze poświętnej wobec Jego bezmiaru, i rzec: „Bądź wola Twoja”? Najwyżsi ludzie, ci Riszi, którzy są już właściwie nad-ludźmi, nie mogą oddawać się pracy, jak my ją rozumiemy, bo nie ma w nich żadnego „motywu działania”. Są pogrążeni całą swą istotą we Wszechducha, nie znają pragnień ani ludzkich pobudek, są już niejako samym duchem, a ten jest ponad pracą i czynem. Ci nad-ludzie są zaiste najwyższym szczytem naszej ludzkości; ale poza nimi wszyscy muszą pracować. Jednak nawet w najintensywniejszej pracy, nie należy myśleć, iż możemy „pomagać światu”. Jest to pojęcie egocentryczne a przy tym nieścisłe. Możemy tylko sobie pomagać do przyswojenia nieodzownych nauk w tej wielkiej uczelni jaką jest wszechświat. Tylko taki stosunek jest słuszny. Jeśli pracujemy z całą intensywnością na jaką nas stać, ale wciąż pamiętamy, że sama możliwość, sama sposobność danej pracy jest przywilejem, „łaską” nam posłaną, będziemy zawsze w każdej pracy wolni, do niczego nie przy-wiązani. Miliony ludzi podobnych nam, moi słuchacze, myśli, że są wielcy i ważni w swym otoczeniu; a przecie gdy umrą w pięć minut zginie pamięć o nich. Ale życie boskie jest nieskończone, nie ma w nim pamięci ani zapomnienia.
„Któż mógłby przez jedną chwilę żyć, przez jedną sekundę oddychać, gdyby to nie było wyrazem Woli Najwyższego”. Mówi jedna z naszych ksiąg. ON jest nieustannie czynną Opatrznością, wszelka moc jest Jego mocą i wszelką potęgą On rządzi. Za Jego wolą wieją wichry, świeci słońce, życie się pleni na ziemi i śmierć po niej kroczy. ON jest wszystkością. On jest każdym i w każdym. Tylko czcić Go możemy. Jemu oddawajmy naszą pracę i jej owoce; czyńmy dobrze dla samego dobra; tylko wówczas poznamy wolność prawdziwą. Opadną wszystkie więzy, znikną wszystkie ograniczenia i poznamy czym jest wolność doskonała. Oto cel Karma Jogi.
IDEAŁ KARMA JOGI
Największą ideą filozofii Wedanty jest przekonanie, że do tego samego celu można dość różnymi drogami; drogi te nazwałem ogólnie: drogą czynu, miłości, wiedzy psychologicznej i poznania. Ale trzeba pamiętać, że te podziały nie zaznaczają się zbyt ostro, że się te drogi nie wykluczają wzajemnie, a nieraz łączą się i dopełniają. Nadajemy im nazwę według przeważającego w nich typu. Nie należy sądzić, że istnieją ludzie którzy są tylko i wyłącznie przedstawicielami jednego typu; tzn są tylko pracownikami, albo tylko miłują i czczą, lub tylko są wiedzy oddani. Typy te łączą się w wielu punktach, a drogi, w późniejszych stadiach, schodzą się w jedną. Wszystkie religie i metody pracy i Jogi prowadzą zawsze do tego samego celu. Cel ten starałem się już jasno przedstawić, jest nim – Wolność, jak ją rozumiem. Sądzę, że wszystko, od atomu do człowieka, tak czy inaczej do wolności dąży; wszystko, od cząsteczek materii tzw. „martwej” do najwyższego na ziemi istnienia – duszy człowieka. Można by powiedzieć, że wszechświat cały wyraża walkę o tę wolność.
We wszelkich połączeniach materii każda ze składowych cząsteczek ma jakby tendencję do własnej, od innych niezależnej drogi, chce się od reszty oddzielić i uniezależnić, ale inne ją trzymają przy sobie. Ziemia nasza także jakby się chciała oddalić od słońca, a księżyc od ziemi. Wszystko ma tendencję do oddzielania się i uniezależniania od innych. Sądzę, że wszystko co postrzegamy we wszechświecie posiada tą jedną podstawową dążność ku swobodzie i niezależności; ona rządzi świętym w jego modlitwach i medytacjach, ona też kieruje złodziejem czy rozbójnikiem. Gdy to dążenie ku wolności wyraża się w odpowiedniej i wysokiej formie, nazywamy je dobrem a gdy w nieodpowiedniej nazywamy je złem. Ale impuls w obu działaniach jest ten sam. Świętego przygnębia świadomość więzów i ograniczeń, chce się z nich wyrwać więc zwraca się do Boga; a złodzieja gnębi świadomość, iż nie posiada rzeczy których pragnie, stara się temu zaradzić, zrzucić to ograniczenie, uwolnić od jego ciśnienia i to go pcha do kradzieży. Twierdzę, że wolność jest ogólnym, powszechnym celem wszelkiego stworzenia, że wszystko, świadomie lub nieświadomie do niej się kieruje. Wprawdzie wolność do której dąży święty jest inna od tej, jakiej pożąda złodziej, bo pierwsza wiedzie w szczęście nieskończonego życia, a druga stwarza tylko dalsze więzy dla duszy złodzieja; ale motyw w jednym i drugim wypadku jest ten sam.
W każdej religii znajdujemy wyraz tej walki o wolność; jest ona podstawą wszelkiej etyki i bezinteresowności czyli altruizmu; którego podstawą jest uwolnienie się od pojęcia, iż to małe, znikome ciało stanowi całego człowieka. Gdy widzimy, że ktoś pełni dobre czyny, że pomaga serdecznie innym, możemy być pewni, iż oznacza to, że mu już nie wystarcza jego własne małe kółko, że nie zgadza się na zamknięcie się w pojęciach „ja” i „moje”. Można powiedzieć, iż uwalnianie się od egoizmu prawie niema granic ani końca; wszystkie systemy filozoficzne zawsze głosiły etykę zupełnego wyzbycia się egoizmu, jako cel który mamy osiągnąć.
Cóż dzieje się z człowiekiem gdy osiąga ten stan bezosobisty, pozbawiony najdrobniejszego egoizmu? Oto przestaje być panem takim a takim, zamkniętym w swojej ludzkiej indywidualności, traci na zawsze swą małą osobowość, pogrąża ją w życie olbrzymie, szerokie, pełne, jednoczy się z nieskończonym i bezgranicznym; to rozszerzenie się świadomości, to stopienie się z wszechrzyciem jest celem wszystkich religii, jak i moralnych i filozoficznych nauk.
Zwykły, w swej małej osobowości skupiony człowiek, słysząc po raz pierwszy o tym filozoficznym pojęciu przeraża się, choć sam powtarza nieświadomie tę samą zasadę gdy mówi o miłości bliźniego, o dobroci i miłosierdziu. Nie można postawić żadnej granicy dla tej miłości bliźniego; nie można wyznaczyć obrębu dokąd ma sięgać bezosobistość i bezinteresowność. Człowiek który je osiągnął, w jakimkolwiek systemie czy religii, nie będzie się różnił od innych, którzy innymi drogami doszli do tego samego stanu – absolutnego zjednoczenia z wszechżyciem.
Karma Joga kieruje nas przez bezosobisty czyn ku wolności, a ta jest celem każdej duszy ludzkiej. Wszelki egoistyczny czyn opóźnia nasze zbliżenie się do celu; a każdy „czysty” tj. bezinteresowny czyn do niego nas zbliża; można więc zupełnie ściśle dać taką definicję etyki: Wszystko co jest egoistyczne jest tym samym niemoralne, nie etyczne; a wszystko bezosobiste jest moralne, etyczne.
Ale gdy przechodzimy do szczegółów sprawa nie jest tak prosta; np. środowisko zmienia często szczegóły i inne im nadaje znaczenie. Ten sam czyn w pewnych okolicznościach może być nie egoistyczny, a w innych całkiem samolubny. Możemy więc dawać najogólniejszą definicję, pozostawiając do określenia szczegóły gdy weźmiemy pod uwagę różnice czasu, miejsca i okoliczności. W jednym kraju pewne czyny są uważane za niemoralne, a w innym to samo postępowanie będzie zupełnie proste i moralne, gdyż środowisko i światopogląd ludzi jest odrębny. Celem całej przyrody i wszystkich istot jest, jak już mówiłem, wolność, a ta może być osiągnięta tylko przez doskonały altruizm, inaczej mówiąc bezosobistą i bezinteresowną miłość; każda bezosobista myśl, uczucie i czyn zbliżają nas do tego celu, a więc można powiedzieć o nich iż mają wartość moralną. Możemy się przekonać, że definicja ta będzie słuszna i ścisła w zastosowaniu do każdej religii, do każdego systemu etyki.
Niektóre systemy etyczne opierają całą moralność na wierze w najwyższą Istotę, w Boga. Jeśli wyznawców tych systemów spytać dlaczego mamy tak, a nie inaczej postępować, a czegoś innego zdecydowanie unikać, odpowiedzą: „Gdyż takie jest przykazanie Boga”. Ale jakiekolwiek będzie źródło ich pojęć, skądkolwiek czerpią założenia swej etyki, ma ona zawsze tą samą podstawę i ideę centralną – zapomnienie o sobie, samozaparcie się i poświęcenie. A jednak niektórzy, pomimo tak wysokich etycznych pojęć, przerażają się na myśl o wyrzeczeniu się swej małej osobowości. Można by spytać człowieka który uparcie się trzyma pojęcia iż odrębne osobowości są trwałe, i nie ma wcale ochoty tego pojęcia odrzucić, możemy się spytać jak myśli, co się dzieje z człowiekiem który się staje tak absolutnie bezosobisty, że nie potrafi już myśleć o sobie, ani coś czynić dla siebie, ani o sobie mówić? gdzież jest wówczas jego „ja” ? Sam może czuć swoje „ja” tylko wówczas jeśli jakby w jego imieniu, czy z niego mówi, myśli i działa; ale jeśli ta świadomość siebie znika, jeśli mówiąc, myśląc i czyniąc, ogarnia świadomością innych, całe środowisko, cały dookolny świat, gdzież jest wówczas jego „ja”? Znika; a człowiek wyszedłszy z ciasnego kręgu siebie, żyje życiem nieskończenie bogatszym, szerszym i wspanialszym aniżeli przedtem.
Karma Joga przedstawia nam system etyki i religii dążącej do wyzwolenia przez bezosobiste myśli i czyny; nie żąda wiary w żadną naukę czy teorię, tym mniej dogmat. Karma Jogin może nawet nie wierzyć w Boga, może nigdy nie myśleć o duszy, ani o żadnym metafizycznym zagadnieniu. Ma swój cel przed sobą – osiągnięcie altruizmu własną drogą; sam ją musi wypracować, sam prawdę absolutnej bezinteresowności urzeczywistnić. Każda chwila jego życia musi być cząstką tego urzeczywistnienia, gdyż tylko przez pracę i czyn, bez pomocy żadnej nauki ni teorii, ma rozwiązać to samo zagadnienie i osiągnąć ten sam poziom, do którego zdąża Źnani używając poznania, wiedzy, nauki; a Bhakta – miłości i natchnienia.
Ale nasuwa się pytanie: cóż jest tą jego pracą? co znaczy dobry czyn, czy też służenie ludziom? Czy w ogóle istnieje możliwość pomagania ludziom i całemu światu? W znaczeniu absolutnym nie ma takiej możliwości; w znaczeniu względnym owszem ona istnieje.
Nikt z nas nie może dać naprawdę trwałej pomocy nikomu; nikt uczynić coś co byłoby dla drugich, dla świata, stałym i wiecznym dobrem; gdyby to było możliwe świat nasz inaczej by wyglądał. Możemy zaspokoić głód człowieka na chwilę, ale za godzinę znów będzie głodny. Każda radość jaką damy ludziom będzie przejściowa. Nikt nie jest w stanie uleczyć tej wciąż powracającej gorączki pragnienia przyjemności, rozkoszy, dobrobytu; nikt wyrwać człowieka spod działania dwójni – uciechy i cierpienia. Czyż mógłby ktokolwiek obdarzyć cały świat trwałym szczęściem? Nie można wywołać żadnej fali w oceanie nie tworząc obok wklęsłości. Ogólna suma dobrych tj. pomyślnych i przyjemnych rzeczy na świecie, w stosunku do potrzeb i pożądań człowieka, jest od wieków ta sama, nie można jej ani zwiększyć ani zmniejszyć. Spójrzmy na historię ludzkości od wieków aż po dziś dzień; czyż pomimo tylu zmian, nowych odkryć, wciąż nowo-wymyślonych środków zaspakajania żądz człowieka, nie dostrzegamy wciąż takich samych nieszczęść, udręczeń, trosk, zupełnie podobnych rozkoszy jak i męki, oraz różnic w stanowiskach i możliwościach rozwoju? Czyż nie widzimy podobnie jak przed wiekami bogatych i biednych, nędzarzy i milionerów, chorych i zdrowych, rozumnych i idiotów? Tak samo było w dawnym Egipcie, Grecji, Rzymie i w jeszcze bardziej starożytnych czasach, jak jest w wielu krajach i dziś. Na ile znamy historię zawsze było podobnie; ale jednocześnie możemy stwierdzić, że obok tych niezmiennych dwójni rozkoszy i cierpienia, istniało zawsze usiłowanie garstki ludzi aby troskom i cierpieniom innym ulżyć. W całej historii spotykamy setki ludzi pracujących szczerze, a nieraz ciężko, nad ułatwieniem życia innym. Czy się im to udawało? Jest to podobne do rzucania piłki z jednego miejsca w drugie. Usuwamy cierpienie w jednej formie, a ono pojawia się znów w innej; zmniejszamy dolegliwości fizyczne przez coraz nowe metody leczenia czy higieny, a one pojawiają się nieco inne w zawiłych problemach myślowych, czy w męce uczuciowej. Przypomina to obraz jaki nam daje Dante gdy opowiada o piekle, obraz skąpca który ma bryłę złota wydźwignąć na szczyt wzgórza; za każdym razem gdy mu się udaje posunąć ją w górę, ona znów ześlizguje się w dół. Wszystkie górnobrzmiące frazesy o nadchodzącym wieku pomyślności i ogólnego dobrobytu, są jak historie dla dzieci o wróżkach i cudach. Każdy naród marzy o tej epoce pomyślności, i każdy sobie wyobraża, że ze wszystkich ludów tej ziemi on właśnie będzie się cieszył największym dobrobytem i największym szczęściem. Co za wspaniałe nie egoistyczne marzenie!
Nie da się nic dodać do ogólnej sumy pomyślności czy uciech na świecie, jak i do cierpienia i trosk; będą one wiąż takie same. Możemy przesuwać coś z nich z jednego miejsca na drugie, i znów z powrotem, ale musi pozostać ta sama suma, bo jest to jedną z cech właściwych naszemu światu. Te podnoszące się i opadające fale tak cierpień jak uciech, są nieuniknione, są cechą naszego przejawionego świata; sądzić iż jest inaczej – że można mieć same uciechy bez cierpienia – byłoby równie nielogiczne, jak wyobrażać sobie, że tu, na ziemi może istnieć życie bez śmierci. Oczywiście byłoby to absurdem, gdyż samo pojęcie życia zawiera w sobie i pojęcie śmierci, a uciechy cierpienia. Lampa paląc się musi nieustannie spalać knot i to jest jej życie. Jeśli chcemy mieć życie, musimy umierać za nie w każdej chwili. Życie i śmierć są tylko różnymi wyrazami tego samego zjawiska, oglądanymi z dwóch różnych punktów; są one wznoszeniem się i opadaniem tej samej fali, stanowią jedność. Patrząc na „opadanie”, czyli wklęsłość fali, człowiek staje się pesymistą; a inny, patrząc na jej wznoszenie się, na szczyt fali, staje się optymistą. W młodym wieku, gdy rodzice zaopatrują wszystkie potrzeby chłopaka, a on ma tylko uczyć się, nie wiele mu do szczęścia potrzeba, jest więc z natury optymistą. Ale z wiekiem nabywa spokojnej oceny wszystkiego, a doświadczenia zmieniają nieco jego optymizm. Podobnie jest i z narodami, młode są niemal zuchwałymi optymistami, sądzą że wszystko potrafią zmienić na świecie; ale narody starożytne, mające dziesiątki wieków historii za sobą, patrzą na życie inaczej. Jedno indyjskie przysłowie mówi: „Przez tysiąc lat wielki gród – w następne tysiąc – las”. Ta zmiana lasu w miasto, a po tysiącach lat znów miasta w las, dokonywa się wszędzie; zależnie od strony z której człowiek patrzy staje się pesymistą lub optymisą.
Zastanówmy się nad drugim pojęciem, mianowicie – równości. Niejedna religia głosi iż zbliża się nowy wiek, w miarę jak zbliżamy się od chrześcijańskiego roku 2000; mówią nawet, że Bóg sam się wcieli aby rządzić światem, że zapanuje wówczas zupełna równość życia i warunków. Ci którzy to głoszą są fanatykami, a fanatycy są zawsze ludźmi najbardziej oddanymi swojej idei. W pierwotnym Chrześcijaństwie było wiele z tego fanatyzmu, i właśnie to przyciągało i olśniewało Greków i Rzymian. Wierzyli, że w tej nowej religii nie będzie niewolnictwa, że nastanie wkrótce wiek pomyślności i nikt nie będzie cierpiał głodu ani nędzy. Pierwsi głosiciele tych pojęć mieli najszczerszą, fanatyczną wiarę, której byli absolutnie oddani. Dziś są także ludzie którzy myślą o nowej epoce gdy zapanuje wolność, równość i braterstwo. Ale i to jest fanatyzmem. Całkowita równość nigdy nie istniała na świecie i nigdy nie może zaistnieć. Jakże możemy wszyscy być równi? Taka pod strychulec równość byłaby całkowitym zastojem, a więc śmiercią. Cóż czyni świat takim jakim dziś jest? Utrata równowagi. W stanie pierwotnym, który nazywamy chaosem, panuje całkowita równowaga. Jakże się wyłaniają z tego chaosu wszystkie twórcze, budownicze siły stwarzające wszechświat? Przez tarcie, ciśnienie, zmaganie, „współzawodnictwo”. A jeśli wyobrazimy sobie, że wszystkie cząsteczki materii pozostają w równowadze, czyż mógłby wówczas zaistnieć proces stwórczy i rozwojowy? Wiemy na podstawie nauki, że byłoby to niemożliwe. Gdy naruszamy spokój cichych wód, każda cząsteczka wprawiona w ruch stara się powrócić do stanu spokoju, uderzając przy tym o inne; podobnie wszystkie zjawiska objęte mianem „wszechświat” walczą i zmagają się dążąc do osiągnięcia pierwotnego stanu równowagi. Znów przychodzi bodziec i naruszenie spokoju i na nowo powstaje tarcie, ciśnienie i różnorodne połączenia i nowe tworzenie. Nierówność jest podstawą stawania się i stwarzania. Ale energie dążące do przywrócenia równości jak i te które ją naruszają i zakłócają są dla procesu tworzenia potrzebne.
Całkowita równość, co oznaczałoby równowagę wszystkich ścierających się sił i elementów na wszystkich planach, nie można nigdy zaistnieć na takim świecie. Zanim zapanowałby taki stan, ziemia stałaby się zupełnie nieodpowiednia dla jakiegokolwiek życia i nikt by się na niej nie utrzymał. Toteż uważam, że wszystkie te idee o nowej epoce, która przyniesie absolutną równość nie tylko nie mają żadnej podstawy, ale doprowadziły nas niewątpliwie do zupełnego zniszczenia gdybyśmy je chcieli stosować.
Co stanowi główną różnicę pomiędzy ludźmi? Przede wszystkim władze umysłowe. Nikt, prócz zupełnego nieuka, nie może dziś twierdzić, że wszyscy przychodzą na świat z taką samą siłą intelektu. Przychodzimy na ten świat z zupełnie innym umysłowym i psychicznym wyekwipowaniem; od urodzenia jesteśmy albo ludźmi mizernymi, przeciętnymi, albo posiadającymi pewną wielkość, i zmienić lub uciec od tego, jakby przed urodzeniem już określonego stanu nie potrafimy. Czerwonoskórzy Indianie zamieszkiwali Amerykę przez tysiące lat, a oto garstka waszych przodków (odczyt był wygłoszony w Ameryce przyp. tłumacza) przybywa tutaj i zmienia oblicze całego kraju. Czemuż Indianie nie wznieśli podobnych gmachów i nie wprowadzili takich ulepszeń, jeśli byli równi w inteligencji tym nowym przybyszom? Ta grupa waszych przodków wzniosła tu nową moc inteligencji, nowe asocjacje przeszłych doświadczeń i aktywność, którą wyrazili w czynie. Zupełny brak zróżnicowania, dyferencjacji, czyli brak różnorodności to zastój i śmierć. Dopóki ten świat istnieje będzie musiało istnieć także i zróżnicowanie i odrębności; a epoka doskonałej równości nadejdzie dopiero wtedy, gdy cykl stworzenia będzie się zbliżał ku końcowi, w żadnym razie nie wcześniej. Jednak nadzieja, że wraz z nastąpieniem roku 2000 coś radykalnie się zmieni, jest dla wielu dużą do pracy dla ludzkości pobudką. Podobnie jak nierówność jest konieczna dla samego procesu tworzenia, tak i wysiłki ludzkie aby ją zmniejszyć i sprowadzić do minimum są także dal naszego życia potrzebne. A jeśli by zamarł wysiłek aby się wyrwać z więzów, zdobyć wolność i powrócić w Praźródło, w czysty Byt, wszelka twórczość zatrzymała by się również. Różnica tych dwóch tendencji określa pobudki człowieka; zawsze będą istniały te dwa rodzaje motywów skłaniających ludzi do pracy; jeden wzmacnia więzy, drugi zbliża do wyzwolenia.
Mechanizm tego świata jest podobien do rozpędzonych kół w kole większym, jest o tyle straszny, że gdy włożymy w jedno koło rękę, tak nas pochwyci, że wyrwać się jest już trudno. Ludzie myślą przeważnie, że gdy skończą jeden obowiązek zdołają odetchnąć i pobyć w spokokju; jest to złudzenie; zanim wykonamy część pierwszego obowiązku już drugi nas oczekuje i nam się narzuca. Wszystkich nas wciąga ta potężna, złożona, trudna do zrozumienia maszyna świata. Dwa są tylko sposoby wyrwania się spod jej działania. Jeden – to pozbyć się wszelkiego zainteresowania dla całego mechanizmu, zobojętnieć, tj. odrzucić, czy zniweczyć pragnienia i stać jakby na uboczu, jako świadek działań i obrotów tej wielkiej maszyny. Jest to łatwe do powiedzenia, ale niemal niemożliwe do wykonania. Nie wiem czy na dwadzieścia milionów ludzi znajdzie się jeden który to potrafi. Drugi sposób, ten który na przedstawia Karma Joga, to rzucić się w życie, w działanie, w czyn, ale... posiąść wpierw tajemnicę pracy, ją właśnie odsłania nam Karma Joga. Nie uciekać od tej wielkiej maszyny, nie izolować się, a będąc w samym jej środku, znać tajemnicę czynu. Przez właściwą pracę można, pozostając w samych jej trybach, wyrwać się z nich, bo drogą staje się wówczas sama ta wielka maszyna.
Mówiliśmy już czym jest praca, i działanie. Jest nieodłączną częścią przyrody, dokonywać się musi ciągle, bez przerwy. Ludzie którzy wierzą w istnienie Istoty najwyższej – Boga – zrozumieją to lepiej, bo wiedzą iż On jest dość potężny by niczyjej pomocy nie potrzebować. Choć ten świat będzie istniał zawsze, naszym celem jest wolność i bezinteresowność; a Karma Joga nam mówi, że można ten cel osiągnąć przez pracę. Wszelkie idee stworzenia doskonałego szczęścia na świecie są dobre jako pobudki dla fanatyków tylko; a musimy zdać sobie sprawę, że fanatyzm sprowadza tyleż dobrego co i złego. A Karma Jogin się pyta po co jest nam potrzebna inna pobudka nad wrodzone ukochanie wolności. Musimy wznieść się ponad zwykłe ludzkie pobudki.
„Macie prawo do pracy ale nie do jej rezultatów”.
Człowiek musi starać się zrozumieć treść tych słów i wedle nich żyć, mówi nam Karma Joga. Gdy głęboka chęć czynienia dobrze, służenia ludziom, staje się nieodłączną częścią naszej istoty, nie oglądamy się wówczas za żadnym zewnętrznym, bodźcem ani pobudką. Spełniamy czyny dobre po prostu dlatego, że są dobre, że pełnić je jest rzeczą piękną; kto czyni dobrze choćby po to aby się dostać do nieba, gotuje sobie więzy, mówi nam Karma Joga. Każda praca, każdy czyn spełniany choćby z najlżejszą egocentryczną pobudką, zamiast nas wyzwolić, wiąże, kuje nowe łańcuchy na przyszłość.
Więc jedyną drogą do wolności jest nie myśleć o rezultatach naszej pracy, nie dbać o nie zupełnie, nie przywiązywać się do żadnych. Trzeba wiedzieć wewnętrznym doświadczeniem, że ciało nie stanowi naszej istoty, że cały dookolny świat to nie my, i właściwie gdy pracujemy ciało wykonywa czynności, a dusza może trwać w spokoju. Czemuż mamy pozwalać by nam życie narzucało więzy? Ale... łatwo powiedzieć: nie związujmy się z niczym, ale jak do tego dojść? Oto każda dobra, użyteczna praca, spełniana bez żadnego ubocznego motywu, „czysto”, dla niej samej, zamiast stwarzać nowe więzy, niweczy jakieś ich ogniwo stworzone w przeszłości. Każda dobra myśl jaką posyłamy w świat, nie spodziewając się żadnego oddźwięku, czy wzajemnej życzliwości, wejdzie w zbiornik dobroczynnych sił które złamią coraz więcej tych ogniw i oczyszczą naszą naturę, aż stanie się przejrzysta i jaśniejąca wewnętrznym światłem. Ale wszystko to może się wam wydawać nazbyt filozoficzne lub zrozumiałe, teoretyczne i dalekie od codziennego życia. Sam czytałem wiele krytyk tej nauki Bhagawad Gity, wiele udowodnień, że nie można nic robić bez jakiegoś motywu i że nie ma czynu bez pobudki, mówią ci krytycy; oznacza to tylko, że nigdy nie spotkali ludzi zupełnie bezinteresownych – poza fanatykami – działających dla samego piękna działania; tylko tacy mogą podobne zdanie wygłaszać.
Chciałbym wam na zakończenie powiedzieć o jednym wielkim człowieku który tą naukę Karma Jogi stosował doskonale, człowiekiem tym jest Buddha. Może jest on nawet jedynym który Karma Jogę wzniósł do doskonałości. Zdaje mi się, że wszyscy inni prorocy i nauczyciele znani na naszej ziemi mieli i jakieś inne bardziej zewnętrzne motywy w swoim bezosobistym działaniu; ale nie miał ich wcale Buddha.
Wśród tych wielkich nauczycieli ludzkości istnieją dwa typy; jeden to ci, którzy siebie uważali za boskie wcielenia; drugi to ci którzy sądzili iż są tylko bożymi wysłańcami którzy musieli zstąpić na ziemię dla jakiegoś dokonania; więc jedni i drudzy czerpali natchnienie i impet do działania, z poza siebie i jakby oczekiwali pewnych skutków swej pracy. A Buddha jest jedynym który wyrzekł: „Nie dbam o wszystkie wasze o Bogu teorie. Cóż za pożytek wieść najsubtelniejsze dyskusje o duszy? Bądźcie dobrzy, czyńcie dobro, zaprowadzi was to do wolności i do prawdy która istnieje”. W całym swoim życiu nie miał cienia egocentrycznych pobudek, a któż więcej pracował i trudził się jak on? Wskażcie mi na przestrzeni całej historii drugiego człowieka, który tak wysoko się wzniósł ponad ludzkość. Cała rasa ludzka wydała niemal jedyny podobny charakter łączący tak wzniosłą filozofię z tak głębokim współczuciem. Ten wielki filozof, głoszący najwyższe filozoficzne pojęcia, miał głębokie współczucie dla najniższych zwierząt; a nigdy nie mówił o sobie i żadnych nie przypisywał sobie potęg. Jest on idealnym Karma Joginem, który działał zawsze bez najlżejszej zewnętrznej pobudki; czyż nie był on największym spośród ludzi, gdyż łączył najwyższą filozofię z gorącym sercem, rozum ze słodyczą, miłość z czuciem, potęgę ducha z prostotą. Można go nazwać największym reformatorem wśród ludzkości; był pierwszym który śmiał powiedzieć: „Nie wierzcie w nic tylko dlatego, że najstarożytniejsze księgi to głoszą; nie wierzcie bo tak każe wasza narodowa tradycja, lub tak uczono was w dzieciństwie; używajcie waszego rozumu dla sprawdzenia każdej nauki, a gdyście ją przemyśleli i stwierdzili, że może przynieść dobro dla jednego człowieka i dla wielu, przyjmijcie ją, życie wedle niej i pomagajcie innym do przyjęcia i życia nią”.
Zaiste ten pracuje najlepiej kto działa beż żadnej pobudki, nie spodziewając się zapłaty, nagrody, sławy, czy rajskich szczęśliwości, a nawet zbawienia; a gdy ktoś z nas do tego poziomu się wzniesie, stanie się także jako Buddha i stworzy siłę która dozwoli ludziom tak pracować, że przemieni się świat. Tak, Buddha jest najwyższym ideałem Karma Jogi.
Swami Wiwekananda
Linki zewnętrzne
Portal o nauce i życiu wielkich mistrzów duchowych jogi i tantry
Sekretne nauki wtajemniczonych mistrzów jogi i tantry z Himalajów
Polski portal z naukami Królewskiej Radża Jogi
Portal z naukami ezoterycznymi i wiedzą tajemną Wschodu
Portal warsztatów, kursów i obozów medytacji, jogi, tantry, uzdrawiania i rozwoju duchowego