Prawo Ofiary i Nauka Serca

Z Himalaya-Wiki
Wanda Dynowska - Śri Umadevi

Prawo Ofiary i Nauka Serca - Wanda Dynowska 1959

Szczęście Teraz Zaraz

Życie Duchowe dla Człowieka w Zwykłym Świecie

Wanda Dynowska 1959.


(...) Ofiarą Słowa Przedwiecznego (Logosu) jest dobrowolne ograniczenie Siebie – zakreślenie Sobie Samemu granicy, kręgu, w którego obrębie ma się pojawić Jego twórczość. Symbolicznie można by powiedzieć, iż w bezgranicznym, praodwiecznym, nieskończonym morzu Światłości, której środek jest wszędzie a obwód nigdzie, powstaje wyraźnie wygraniczony zarys kręgu żywego światła i to jest Logos. Powierzchnią tej kulosfery jest odtąd Jego wola ograniczenia Siebie, aby począć Swe przejawienie i wszechświat powołać do bytu. A ta Jego samoograniczająca się moc (Maja, boska wyobraźnia) to ów pierwiastek, który stanie się podłożem wszystkich kształtów i form zjawiskowego Świata. Życie Logosu to duch rodzącego się kosmosu; a Jego Maja (wola samoograniczenia, wyobraźnia stwórcza, Śakti) to „Pra-materia”, a te dwa bieguny są nierozdzielne przez cały czas trwania zjawy kosmicznej.

Żywa, zawsze symbolem operująca wyobraźnia hinduska nazwała ten proces „rozdzielania się” Jedynego Nieograniczonego na dwa bieguny o odwrotnym namagnetyzowaniu (dwój-biegunowość) Sziwą (Śivą) wyłaniającym z Siebie swoją Śakti, tj. energię stwórczą, która nieodłączna stanowiąc z Nim jednię – działa i tworzy w wieczystym ruchu, a On pozostaje Wolą nieruchomą trwającą w niezmąconym spokoju, w medytacji, ponad przejawieniem konkretnym, choć je ożywia i podtrzymuje.

Pomiędzy Sziwą a Jego „Oblubienicą” (Śakti) tka się tkań wszechtwórczości. Jest to zwane „grą” boską „zabawą” (Lilą) w wieczystym ruchu i rytmie, w nieobjętym Pięknie. Więc według hinduizmu świat jest stworzon w pełni „Anandy” – boskiej szczęśliwości. Ananda jest jego sercem i sednem. Gdy człowiek ją odkrywa i pogrąża się w jej prąd, poznaje, że u podstaw wszechświata i wszelkiego życia jest bezgraniczna Radość. Odsłania mu się wówczas cel naszego istnienia, cel ofiary Logosu.

To raczej ci, gwoli których podejmuje On tę ofiarę (owijania się w coraz to gęstsze zasłony) jeszcze nie zaistnieli, jeszcze Logos nie „uzewnętrznił” ich bytu. Sama tylko „potencjalność” ich istnienia tai się w „Myśli” Jego, w niej są poczęte, jej zawdzięczają swój przejawiony i „skonkretyzowany” żywot. Ale niezmiernie ciekawym jest pojęcie, że Duchy-Monady w Jego łonie dzieliły z Nim wolę przejawienia, a więc zstąpiły w „siedmiosferyczny” świat zgodnie z „własną wolą”. Dzieląc życie Rodzica, gdy były w Jego łonie, były „jako On”. Wychylając się zeń w najwyższej ojczyźnianej swej sferze były „wszechmocne i wszechwiedzące” (bo Duch nie ewoluuje), ale bezsilne są i nie znające niższych sfer powstającego wszechświata. A że zapragnęły w nim działać i na wzór Rodzica tworzyć, przeto rozpoczęły długą, nieskończenie długą wędrówkę poznawczą, rzutując w przejawiony świat znaczną część siebie, budując w każdej z jego sfer odpowiadające jej poznawcze aparaty – narzędzia lub „ciała” – aby wejśc w kontakt z jej specyficznymi wibracjami. A powoli poznawszy je, zdobyć nad ich materią władzę i umiejętność rządzenia nią. Innymi słowy: Duch nasz zstąpił na ziemię dobrowolnie, aby stać się twórcą. A mogło się to stać tylko dzięki ofierze Logosu.

Niepojęty i Niepoznawalny nie mógł począć w Swym niepodzielnym byćie wielości i różnorodności. Trzeba było „postanowienia” Woli, tej bożej chęci przyjęcia na siebie (z własnowolnej ofiary) kształtów, zamknięcia Swego życia w określone formy, aby wyłonić z Siebie miriady istnień jakby iskier Jego ognia, posiadających w potencjalności wszystkie cechy ogniowego Rodzica, aby się mogły z czasem rozwinąć w pełni „na obraz i podobieństwo” Ojca. Aby nauczyły się działać we wszystkich sferach stworzonego wszechświata i wzięły udział w Jego szczęśliwości, mocy i twórczości. Owa pierwotna boska ofiara jest zwana w Bhagawad Gicie „Czynem – Karmanem”, a owo wyjście z niepojętej szczęśliwości, ze spokoju równowagi samoistności, z absolutu w działanie uznawano w Indiach zawsze za ofiarę, trwającą niezliczoną ilość wieków, póki trwa przejawienie wszechświatów. Bowiem każda ich cząstka, każde najdrobniejsze ździebełko, jak i największe słońca i planety tylko Jego energia utrzymuje przy życiu. W miriadach tworów, które powołał do bytu Sam trwa znosząc wszystkie ich ograniczenia, uciski, uwarunkowania (nieodłączne od zamknięcia w ciasny kształt) z każdego z nich mógłby w każdej chwili wychylić się rozbijając formę i nieskończoną potęgą i chwałą wypełnić przestwory. Ale tylko przez najwyższą cierpliwość i powolny, miarowy wzrost (rozszerzanie się świadomości a rozwój formy) może każda istność rosnąć w górę aż stanie się samowystarczalnym ośrodkiem, Jemu podobnej potęgi i samoistnego życia. Po to właśnie zamyka się Sam w kształty oraz znosi ich ułomności i ciastnoty aż dosięgną doskonałości i z Nim świadomie się zjednoczą, nie zapominając wszakże własnej drogi ku temu zjednoczeniu i urośnięciu.

Więc ów „wylew” fali życia, rozpryśnięcie się Jego (nie zmieniając w niczym Swej pełni ani jej nie umniejszając) na miliardy tworów, istności i kształtów, jest częścią Jego przedwiecznej ofiary i posiada w sobie błogość niepojętą, szczęście najwyższe i niewymierne, jak niewymierną jest Miłość Ojca, który rzuca w widzialność swe dzieci, aby każde rozwinęło odrębne życie, swą „indywidualną jedyność”, która nie zaginie nigdy a wplecie się nowym tonem czy półtonem w orkiestrę dźwięków wszechświata wzbogacając brzmienie nieskończonej pieśni Życia: Bytu-Świadomości-Szczęścia (Sat-Czit-Ananda). Owa radosna twórczość, dobrowolne ograniczenie, by cząstki żywe zbudziły samoświadomość i współuczestniczyły w twórczości Logosu, jest główną treścią Jego ofiary, choć mogą w niej istnieć dodatkowe tony; to boska beztroska Radość, która jest zyciem ducha. Atrybutem każdego ducha zawsze jest dawanie, promieniowanie, bo jest on w każdej istności życiem w ruchu, w tworzeniu, w mimowolnym samorzutnym dzieleniu się samym swym bytem jak oddechem. Więc ofiara jest nieodłączną właściwością ducha i zawsze radością.

Ale gdy spojrzymy na materię, tu przyrodzona cecha jest wręcz odwrotna – zdobywanie, zagarnianie lub otrzymywanie dawanego jest prawem. Przyjmowane bodźce (impulsy życia) kształtują i organizują materię w odrębne formy. Formy te istnieją póty, póki impuls trwa, gdy ten się cofa, rozpadają się na składowe cząstki. Wszystkie działania materii polegają na braniu. Tylko przyjmując może utrzymać się i trwać jako odrębny kształt. Toteż z samej swej natury wszystko chwyta, zagarnia, przyswaja, trzyma jako własne. Samo jej istnienie zależy od tej umiejętności chwytania i wchłaniania. Aby jakakolwiek forma mogła być względnie trwała, musi trzymać się przyswajać. Toteż jej normalnym instynktem będzie zdobywać, bronić swego zajadle, żałować najdrobniejszej kruszyny tego „swego”, którą ktoś chce jej wydrzeć i zabrać. Jej radość to zdobyć i zatrzymać, „uczynić swoim”, a oddać to jakby umrzeć w jakiejś swej cząstce.

Spojrzawszy z tego punktu łatwo zrozumieć, skąd powstało to utożsamianie ofiary z cierpieniem. Duch – życie boskie w nas – radość i rozkosz zachwytu znajduje w twórczym dawaniu, we wprowadzaniu innych w uczestnictwo swego własnego życia. A jeśli jest zamknięty w kształt, nie dba czy ten jego twórczy czyn nie przyniesie powłoce krzywdy a nawet śmierci, wiedząc, iż jest ona tylko znikomym, krótkotrwałym narzędziem, środkiem do wyrażania jego odrębnego istnienia. A ta powłoka w nas, ta przemijająca osobowość, która jest tylko narzędziem ducha, „żywą” jego odzieżą, czując, iż siły żywotne odpływają, rzuca się w udręce i przerażeniu, protestuje, czepia się, woła rozpaczliwie i za wszelką cenę chce „swoje” zatrzymać, nie puścić. Więc stawia opór temu prądowi ducha płynącemu ku zewnątrz, ku innym. Duch zna swą nieśmiertelność, wie, że nic mu nie może ubyć, bo wszystko w sobie samym zawiera. Zaś osobowość jakby czując swą czasowość, broni swego stanu posiadania instynktem samozachowawczym. Ofiara radosna dla ducha umniejsza jej żywotność, pociąga za sobą jakby odpływ krwi z jej arterii. Nie dziwi więc, że się broni. Jest ona dziedzictwem niezliczonych pokoleń zarówno naszych zwierzęcych praszczurów, jak setek pokoleń przodków ludzkich, w których duch jeszcze spał.

Ta bolesna strona ofiary była jedyną znaną i dostępną pojęciom niższego świata, nie dziw więc, że osobowość tych ludzi czuła się zawsze jak zwierzę wleczone na postronku do jakiejś kaźni i w przerażeniu rzucała okrzyki grozy, skargi i protestu. Łatwo nam teraz zrozumieć, dlaczego ludzie oślepieni materią, żyjący tylko osobowością utożsamiają zawsze ofiarę z rozpaczą niższej, a nie swobodną radością wyższej natury.

Czyż możemy się dziwić, że ludzie świadomi istnienia wyższej i niższej natury, a utożsamiając się w swym zwykłym życiu wciąż z tą ostatnią, odczuwając w sobie opór i sprzeciw osobowości, uważali to jako reakcje własną i znaczyli wszelką ofiarę piętnem cierpienia. A gdy wiedzieli, iż ta jest nieodzowną, przyjmowali ją jako „zrządzenie Boskie” w rezygnacji i poddaniu się „woli wyższej”, ale bynajmniej nie w duchu samodzielnie podjętego i radośnie spełnionego poświętnego czynu? Istnotnie nie wcześniej każdy akt ofiary stanie się swobodny i radosny a nawet naturalny i pożądany aż człowiek odczuje, że jest duchem a nie osobowością, życiem a nie formą i materią. Istota doskonale zharmonizowana nie odczuwa wogóle cierpienia, gdyż nie ma w niej żadnych tarć ani rozterek. Osobowość jest w niej całkowiecie poddanym, uległym i giętkim narzędziem Ducha, przyjmując czy oddając bez oporu a z gotowością. Wraz z zanikiem oporu i tarcia zanika i cierpienie. Bowiem cierpienie wynika z konfliktu i ze zderzeń odwrotnych ruchów i kierunków. A tam, gdzie całość natury człowieka, tak niższa jak i wyższa natura działają jednolicie i harmonijnie, cierpienie nie może mieć miejsca.

Ponieważ Ofiara jest Prawem rozwoju na wszystkich szczeblach wielkiej drabiny ewolucyjnej, widzimy, iż każdy krok wznoszenia się przez nią się dokonywa. Życie rozwija się, rozrasta, przechodzi w wyższe formy, a te które mu służyły, rozpadają się. Kto patrzy na Przyrodę widząc tylko zewnętrzne zjawiska (umieranie żywych stworzeń, rozpadanie się ciał, zażartą walkę o byt, itd.) może ją uważać za jedno wielkie pole nieubłaganej i morderczej bitwy. Ale ten kto spojrzy głębiej, dostrzeże nieśmiertelne życie, duszę wymykającą się z ciasnych form, by użyć wnet nowych, szerszych i podatniejszych. A widząc to rozrastanie się i rozszerzanie życia, gdy wsłucha się, usłyszy również radosną pieśn wciąż nowych narodzin, tryumfujący pean zwycięskiego Życia.

Gdy cząstka boskiego Ducha (zwana często w filozofii Monadą, co znaczy niepodzielną jednostką) rozpoczyna swe zstąpienie w stworzony świat, przechodzi wyraźne stadia nauki w różnych „królestwach” Przyrody. Pominę pierwsze trzy tzw. „Królestwa Elementarne”, gdyż za daleko by mnie zaprowadziło wyjaśnianie tego. Zacznijmy od królestwa mineralnego. Monada, jak wspomnieliśmy, wysyła cząstkę swego życia, które „zamyka się” niejako w królestwo mineralne, które nie jest bynajmniej „martwe” ani bezduszne. Nie istnieje w całym wszechświecie żadna martwa rzecz, bowiem nie masz takiej, która byłaby poza życiem Boga, która by Jego tchnienia nie zawierała w sobie, choć możemy go nie dostrzegać i nie umieć rozpoznać. W królestwie mineralnym działa już Prawo ofiary, kształty są rozbijane, kruszeją i rozpadają się, aby kształty „wyższe” roślin budowały się z tego materiału. Rośliny ciągną składniki z ziemi, rozkładają jej cząstki i wchłaniają je w swój organizm. Czyli formy mineralne giną, by dać zycie roślinom. Jest to pierwsza widzialna w Przyrodzie Ofiara.

Monada tworzy następnie królestwo roślinne i tu niższe formy muszą ginąć po to, by mogły pojawić się i utrzymać wyższe. Rośliny są nieustannie poświęcane dla życia i wzrostu zwierząt. Wszędzie giną trawy, zioła, zboża, krzaki dla utrzymania wyższych form. Tkanki roślinne się rozpadają na składniki i są przyswajane przez zwierzęta i budują ich organizmy. I znów prawo Ofiary zaznacza się w całym roślinnym królestwie dobitnie. Życie w nim rozwija się, a formy giną „dla innych”. Monada w swym dalszym rozwoju tworzy królestwo zwierzęce utrzymywane przez nieustanną ofiarę królestwa roślinnego.

Dotąd cierpienie nie łączyło się z ofiarą, gdyż ciało uczuciowo-wrażeniowe roślin jest zbyt prymitywne i jeszcze dostatecznie nieuorganizowane. Nie posiada systemu nerwowego, aby mogło odczuwać ból albo rozkosz. Dopiero w królestwie zwierzęcym działanie prawa Ofiary pociąga za sobą cierpienie, gdyż zabija się czujący kształt. Wprawdzie suma cierpienia, gdy jedno zwierzę zabija drugie (co jest w tym królestwie „stanem naturalnym”) jest stosunkowo niezbyt znaczna, ale bezsprzecznie istnieje. Prawdą jest również, że człowiek w swej roli pomocnika jaką mu przyroda wyznaczyła w ewolucji zwierząt nadużył niepomiernie swych praw i ogrom cierpienia powiększył oraz wzmocnił zamiast osłabić osłabić instynkty krwiożercze zwierząt. Ale sam ich nie zaszczepił, choć wyzyskiwał je dla własnej korzyści. A przez wprowadzenie okrucieństwa nie istniejącego wśród zwierząt ewolucję ich opóźnia, a nawet wypacza, jak to można stwierdzić badając potworności rzeźni i wiwisekcji oraz wiedząc o ogniwach łączących zwierzęta z najniższym typem ludzkim.

Niższa natura człowieka pochodzi od zwierząt, wyższa wprost od Boga. Ludzie, którzy twierdzą, że zwierzęta muszą mieć „duszę”, mają rację; jak i ci, którzy mówią „ale nie taką jak człowiek”. Zachodzi tu niezmiernie ciekawy fakt: oto gdy któreś z wyższych zwierząt (pies, koń, słoń, małpa, krowa – nie jest to jeszcze dostatecznie zbadane, ale ilość zbliżających się do człowieka zwierząt jest pewna - 7) rozwija swą myślowo-wrażeniową naturę niemal do najwyższego możliwego dla swego gatunku zenitu zazwyczaj przy pomocy wpływu człowieka. Człowieka złego lub dobrego, tj. pobudzającego w zwierzęciu przywiązanie, miłość (któż może zaprzeczyć, że psy i konie „kochają” człowieka?), chęć zrozumienia rozkazów pana, itd.; albo odwrotnie: strach, nienawiść, itp., gdy spotyka je okrucieństwo ponad miarę znaną w królestwie zwierzęcym. Potrzeba już tylko jakiegoś jednego, bardzo silnego wzruszenia lub „psychicznego” wstrząsu, aby „dusza” np. pojedynczego psa oderwała się od duszy-grupy, tj. życia wzruszeniowo-myślowego ożywiającego dajmy na to dwa czy cztery psy, wzniosła się jakby „wybuchem” w górę i dotknęła progu świata wyższej myśli (należącego już do dziedziny, gdzie bezpośrednio działa Duch). Jest to wówczas jakby wezwaniem uwagi Ducha. Istotnie trzecia fala boskiego życia – od Boga Ojca wprost – spływa w tę wzniesioną „duszyczkę” zwierzęcia, jednoczy się z jego życiem i tworzy to, co nazywamy „ciałem przyczynowym”, które odtąd stanowi narzędzie Ducha. I oto „rodzi się” dusza człowieka, boska istność działająca odtąd w powłoce niższych ciał, przygotowanych przez długą ewolucję w królestwie zwierzęcym. Jest to życie Boga, które nazwaliśmy Monadą pracującą przez królestwa mineralne, roślinne i zwierzęce w ciągu niezliczonych wieków. Otrzymując nową falę życia boskiego zmienia się w to, co nazywamy „Monadą ludzką”, innymi słowy w idnywidualną i nieśmiertelną duszę człowieka. Odtąd poczyna się długa wędrówka poznawcza tego prymitywnego człowieka, w której musi on nie tylko rozwinąć dalej elementy fizyczne i psychiczne odziedziczone po zwierzęcych przodkach, ale i obudzić, i rozwinąć swoje ludzkie zdobywając władzę nad ich całą niższą naturą. Gdyż dopiero wówczas staje się naprawdę człowiekiem przejawiającym swoje, tj. boskie dziedzictwo, a nie jedynie zwierzo-człowiekiem wyrażającym tylko atawizmy pradawnych gatunków i ras.

Niższa natura człowieka rozwijała się według tego samego Prawa Ofiary, jakie rządziło w poprzednich królestwach, ale wraz ze spłynięciem owego wyższego boskeigo życia, czyli tzw. „indywidualizacji” (narodzin w świecie fizycznym i psychicznym Człowieka), działanie tego prawa zmienia się.

Zadaniem niemowlęcego człowieka jest rozwinięcie woli, inicjatywy, samodzielności, energii, decyzji, itp. A w tym narzucane z zewnątrz prawo, przymus jaki działał w niższych królestwach, pchając je niejako naprzód, nie byłby pomocny, raczej odwrotnie, hamujący; należało więc zastosować metodę inną. Trzeba było dać człowiekowi swobodę wyboru, by mógł rozwinąć analizę i rozpoznającą, porównującą inteligencję oraz samoświadomość. I tu powstał dylemat: jak może jakakolwiek żywa istota posiadać swobodę wyboru a jednocześnie poznać, iż zasadniczym prawem rozwoju jest ofiara. A nawet dobrowolnie temu prawu się poddać, będąc organizmem czującym, który instynktownie unika wszystkiego, co może mu przynieść cierpienie, a to od rozbijania i niszczenia żywych form jest nieodłaczne.

Być może setki wieków doświadczeń, rozpamiętywanych przez coraz to bardziej rozwijającą swe władze poznawcze istność, doprowadziłyby w końcu do zrozumienia – po prostu na podstawie wyciąganych z tych doświadczeń wniosków – do odkrycia ogólnego działania tego Prawa Ofiary. Ale oczywiście zajęłoby to tak zawrotnie długi czas, że nie odpowiadałoby bożemu zamierzeniu, to też przychodzi tu pomoc od Istot, w ewolucji starszych. Pojawiają się u boku niemowlęcej ludzkości boscy Nauczyciele i kierownicy, którzy z całą mocą i autorytetem stwierdzają istnienie tego prawa i włączają je do nauk różnych religii w formie najprzystępniejszej, najłatwiejszej do przyswojenia dla budzącej się inteligencji człowieka. Bezcelowym byłoby żądanie od człowieka prymitywnego oddawania najcenniejszych dlań rzeczy, od których jego życie zależało, za nic, bez żadnej kompensaty czy nagrody; trzeba było prowadzić powoli, miarowo tę dziecięcą psychikę, aby w końcu poznała i przyjęła dobrowolnie prawo Ofiary. Zadaniem rozwoju człowieka na tym stopniu ewolucji, było wyrabianie wszystkich władz, tak fizycznych jak umysłowych i wzruszeniowych, a więc prawem jego rozwoju było jeszcze prawo formy – walczyć, zdobywać, przyswajać, „powiększać siebie”, wyrabiając zdolności, budując charakter. Ale juz od początku wejścia jego na arenę ewolucji, trzeba go było też uczyć, choćby na prymitywnych przykładach, tego wszechobecnego prawa Ofiary. I oto Wielcy, starsi Bracia ludzkości, wprowadzają w religie, jakie jej dają pojęcie współzależności wszystkiego drabiny życia.

Uczą, iż fizyczne istnienie człowieka zależy od ziemi, od istot niższych ciągle poświęcanych, by jego życie utrzymać – roślin i zwierząt, że jest to niejako dług, który będzie musiał wyrównać; powtarzają wciąż, że żyjąc kosztem innych stworzeń musi z kolei poświęcać coś ze swego dobytku dla ich życia. A że wiara w istnienie niewidzialnych a świadomych istności (niższych i wyższych od niego, kierujących procesami przyrody) była powszechna i stanowiła składową część wszystkich religii, uczono prymitywnego człowieka, iż musi im składać ofiary, by odwzajemnić się za pomoc oraz uprosić opiekę i błogosławieństwo. Stąd wyłonił się cały system ofiar składanych duchom żywiołów, Świetlistym, Dewom (Aniołom) w hinduizmie i w wielu innych religiach, jak egipskiej, żydowskiej i prastarej słowiańskiej, których różne formy przetrwały do dziś dnia. W Indiach w każdej świątyni podczas obrzędu Pudży ofiarowuje się kwiaty, owoce, kadzidła oraz specjalnie przyprawione gotowane różne ziarna i zboża (po pobłogosławieniu rozdaje się je obecnym). A po przydrożnych kapliczkach często przez wiernych pozostawione owoce stają się ochłodą dla znużonych i głodnych wędrowców, Sanjasinów i żebraków. U nas pozostałością tych zamierzchłych czasów jest zawieszanie wot oraz ofiary składane u stóp ołtarza w wiejskich kościółkach (które pamiętam z dzieciństwa): osełki masła, serki, jaja, wiązki lnu i wełny a czasem nawet snopki zboża. Te ostatnie stawiane w kątach przy wigilijnej wieczerzy mają to samo prastare pochodzenie.

Ongiś rzucano ofiary w ogień poświętny, bowiem pochłaniając szybko grubsze cząstki wyzwala on subtelniejsze, tzw. eteryczne i one to miały zasilać i być przyjmowane z upodobaniem przez owe niewidzialne Duchy różnych stanów i poziomów. Wiele typowych wedyjskich ofiar do dziś dnia polega na rzucaniu topionego masła w ogień.

Ofiary ze zwierząt a czasem nawet z ludzi były spaczeniem pierwotnych wskazówek, przesadną gorliwością fanatyków, którzy istnieli przed wiekami, jak istnieją i dziś. Nie były one nigdy zalecane przez Wielkich Nauczycieli – odwrotnie, były surowo karcone. Ten obowiązek ofiar i obrzędów, nieraz bardzo złożonych i trudnych, uczył dziecięcą świadomość człowieka współzależności wszystkiego, co żyje, jego zobowiązań wobec Przyrody i związku z niewidzialnymi potęgami, jak i z całością życia. Wprawdzie przez długi czas ofiary były interesowne: „Ile ja ci dam z prośbą, tyle ty mi musisz dać w zamian dobrym plonem, obfitym urodzajem, pomyślnością w łowach, opieką przed klęskami: gradem, powodzią, ogniem”. Ale prymitywny człowiek tylko tą drogą mógł sobie przyswoić prawdę o wspólności i współzależności wszystkiego, co żyje. Trudno było od niego wymagać, aby wyrzekał się cennych dlań dóbr bez nadziei „zapłaty” i odpowiedniej korzyści. Wprawdzie można przypuszczać, że w każdej religii istniały nawet w owych niezmiernie dawnych czasach jednostki o wyższym rozwoju, które jak Abraham gdy Bóg „zażądał” ofiarowania Mu tego, co mu było najdroższe (syna) były gotowe „na niewiadome” oddać dobrowolnie najcenniejsze; ale to mogły być najrzadsze wyjątki. I dziś wśród plemion pierwotnych w puszczach Indii zdarzają się tego echa, gdy w chwili egzaltacji religijnej ktoś poczuje rozkaz ofiarowania Bogu najdroższego. A jeśli tym jest żona lub dziecko, nie waha się je Bogu na ofiarę złożyć. Oczywiście dziś wydaje się to nam anormalną psychozą, ale biorąc pod uwagę prymitywizm tych szczepów, znajdziemy w tych, zresztą bardzo rzadkich wypadkach, przykład jak działała ongiś dziecięca świadomość ludzkości.

Przepisy religijnych ofiar i obrzędów dla zapewnienia sobie pomyślności były też użyteczne w innej dziedzinie, mianowicie w przezwyciężaniu ociężałości ciała, lenistwa, gnuśności, ospałości, a więc pomagały człowiekowi w jego powolnym rozwoju. Po pewnym czasie przychodzi druga, nieco trudniejsza nauka, gdy rezultat ofiar, nagroda za poświęcane przesuwa się poza wrota śmierci. Kto chce się dostać do „raju” i zażywać tam wesela i przyjemności, powinien spełniać dokładnie obowiązki przez jego religię wskazane. Tu uczy się poświęcenia dóbr znikomych dla względnie trwałych a niewidzialnych i oddalonych. Jest to już bardzo znaczny postęp. Więc naprzód wyrzeczenie się części dóbr materialnych miało mu je pomnożyć i pmyślność zwiększyć. Następnie poświęcanie dóbr materialnych, widzialnych i konkretnych miało mu zapewnić radość w niewidzialnym „raju”. Wniosek: warto oddawać dobra znikome dla trwałego dobrobytu „potem”. Było to znów ważną nauką. Namiętne trzymanie przedmiotów fizycznych zamieniło się na równie namiętne pożądanie roszkoszy emocjonalnych w wyobrażanym raju.

Wszystkie egzoteryczne religie używały tej wychowawczej metody. Założyciele ich zbyt dobrze znali możliwości dziecięcych dusz, aby oczekiwać od nich cnoty bez nadziei nagrody, bohaterstwa bez korzyści i z niewyczerpalną cierpliwością przynaglali, a nawet kusili obietnicami krnąbrne, samowolne, zuchwałe dzieci, kierując je powoli, bardzo powoli z szerokiego gościńca użycia i egoizmu ku wąskiej, nie pozbawionej cierni ścieżce dobroci i wyrzeczenia „dla innych”.

Wśród Hindusów, Persów, Chińczyków nakazana cześć dla przodków i starszych, jak i obowiązek miłosierdzia (podobnie jak w chrześcijaństwie – uczynki miłosierne względem ciała i względem duszy) uczyły człowieka opanowania zachcianek i skłonności fizycznego ciała w spełnianiu tych przepisów religijnych, poświęcania swych przyjemności i wygód, choćby nawet z myślą o nagrodzie pośmiertnej za każdy czyn miłosierdzia. Powoli budziło się poczucie obowiązku wobec społeczności i Boga, rosła świadomość, iż są wartości ważniejsze ponad fizyczny dobrobyt a nawet samo życie. Najdalej rozwinięte jednostki już szły na dobrowolną ofiarę życia w obronie rodziny, kraju, wiary. Pojawiali się bohaterowie i męczennicy, którzy postawieni przed wyborem: zaparcie się swej wiary (wartości psychiczno-duchowej) czy śmierć, wybierali świadomie śmierć.

I znów, choć niejeden z nich liczył na „koronę chwały” w niebie, na swoistą nagrodę u stóp Boga nie była to więc jeszcze ofiara doskonała, radosna, z samej wewnętrznej konieczności płynąca. Ale samo przezwyciężenie fizycznego instynktu samozachowawczego organizmu w imię „imponderabiliów”, czyli spraw myśli i duszy, rzeczy nieuchwytnych i niewidzialnych było już postępem ogromnym. Jednocześnie u znacznej większości rozwinęła się świadomość, że poświęcanie niższego dla wyższego, siebie samego i wszystkiego, co jest nasze dla spraw większych (ojczyzny, społeczności, religii) jest dobre, szlachetne, piękne. A wierność swym ludzkim obowiązkom decyduje o wartości człowieka.

I tu dopiero zaczął się prawdziwy dramat istoty ludzkiej, bo choć dusza i myśl, pojęcia i przekonania a nawet przeczucia duchowe jasno wskazywały, co jest wielkie i dobre, a dusza rwała się do czynów ofiarnych i pięknych, natura niższa całą siłą bezwładu i atawizmu trzymała się dawnego, zwierzęco-ludzkiego prawa. Powstaje konflikt, rozterka nieraz aż do tortury. Jest to okres młodzieńczy, okres „dojrzewania” ludzkości, w którym właśnie dziś się znajduje z całym chaosem kłębiących się namiętności, pożądań i egoizmów, a zarazem ze świadomością, iż „to nie to”, że to droga do nikąd. Jest to konflikt niejako dwóch istności w jednej, jak to św. Paweł wspaniale oddaje: „Bo nie czynię dobrego, które chcę, ale złe, którego nie chcę, to czynię... Znajduję więc to prawo, że gdy ja chcę czynić dobro, zło się mnie trzyma. Albowiem kocham się w Zakonie Bożym według wewnętrznego człowieka, lecz widzę inny zakon w członkach moich, sprzeciwiający się zakonowi umysłu mojego i czyniący mnie niewolnikiem... A przeto ja umysłem służę Zakonowi Bożemu, lecz ciałem zakonowi grzechu”. Trudno o jaskrawsze sformuowanie tego rozdarcia w psychice człowieka. Dwa „zakony” jak je nazywa św. Paweł, czyli dwa prawa walczą ze sobą na polu naszego jestestwa. Prawo dawne zwierzęce (naszego wczoraj, atawizmu) i prawo człowieka, które już czujemy być naszym własnym, ludzkim z rzutem w upragnioną przyszłość, gdy staniemy się władcą i panem wszystkich swych narzędzi, całej natury. Te dwa głosy, dwie siły rozdzierające naszą istotą i może trzy czwarte tragedii ludzkich w tej dwoistości ma swe źródło. To samo stwierdza św. Augustyn, jak i Goethe, gdy mówi: „Niestety, dwie dusze żyją w mej piersi”. Nie ma człowieka na tym poziomie ewolucji, który by tej tragicznej walki w sobie nie przechodził.

W poprzednich okresach nie było walki a poddanie się posłuszne albo nakazom religii, albo żądzom i namiętnościom, po prostu i bez żadnych wyrzutów, gdyż prawo wyższe nie było jeszcze własnym przyżyciem odczute. Była to „niewinność” nieświadomości. Chwilę po tym okresie, gdy punkt ciężkości przesuwa się ku duszy, a osią życia staje się pragnienie wyższe - innymi słowy, gdy istota wewnętrzna o tyle dojrzała i usamodzielniła się, że dawanie, ofiara wszelkiego rodzaju staje się jej miła, walka ustaje również.

Nie od razu jednak, jest jeszcze jeden przebolesny choć przepiękny okres, jak ostatnie cienie przed wschodem słońca, które juz nie zajdzie. Oto, gdy prawo duszy już działa i ono wymaga od „serca”, tj. emocjonalnej, nieraz już oczyszczonej a przecie jeszcze namiętnie czującej i „przywiązanej” natury, oddania najdroższego. Życie stawia nas wówczas w dramatyczne sytuacje, gdy poświęcenie staje się koniecznością i dusza przyjmuje ją już dobrowolnie, ale serce jednocześnie „spływa krwią”. Powstaje wówczas dziwne, nieznane uczucie jakby rozkrzyżowania, ale ponad rozpiętym na krzyżu sercem wznosi się już uśmiech – ból niższego a przecie pięknego (np. osobistego kochania) i radość niemal dopiero świtającego przeczucia duchowego stapiają się w jedno. Niewymowne i nie nazwane uczucie, które najbliższe jest tego, co się nazywa ekstazą.

W niejednym utworze wielkiej sztuki spotykamy oddanie tego przedziwnego uczucia, jak w dziełach pewnego typu mistyków. Tu już człowiek staje wobec ofiary zdawałoby się w imię „niczego”, bez żadnego nadziei na kompensatę, a poświęcić ma najswojsze i naukochańsze. I nieraz musi przejść po takim bohaterstwie prawie ponad siły emocjonalnej natury okres martwoty, obojętności, jakby gleba jego psychicznej istoty musiała odpocząć po spełnieniu rozkazu wyższej Jaźni, aby móc dalej służyć jej twórczo. Wiele symbolicznych nazw mają przeżycia tego okresu: „Bóg dał, Bóg wziął, niech będzie błogosławione święte Imię Jego”, „Po własnym sercu trzeba kroczyć ku Niemu”, „Nagim trzeba iść za nagim Chrystusem”, „Ludzie żyją śmiercią bogów, bogowie żyją śmiercią ludzi”. Innymi słowy to starożytne a zagadkowe powiedzenie Hermesa Trismegistosa brzmi: „Natura niższa, czysto ludzka musi w nas zamilknąć, „umrzeć”, aby natura duchowa, boska mogła w pełni sie przejawić.

Na tym poziomie, a na nim znajduje się dziś niewielka garstka wśród naszej ludzkości, odkrywa się już w pełni prawo Ofiary, a pragnienie udziału w nim coraz szerszego staje się marzeniem i wolą. Czuje się wyraźnie i dobitnie swą przynależność do wielkiej Całości czy to przez Naród, który się kocha i widzi się go jako cząstkę o wiele większej – jako instrument w wielkiej orkiestrze, która musi niebawem zgrać się, by partię jej powierzoną przez Najwyższego wykonać – czy przez współczucie dla ludzi-dzieci, którzy nie widzą jeszcze celu ni sensu życia i cierpią w głuchej nocy i rozpaczy; czy przez miłość dla Starszych Braci, którzy są uosobieniem prawa Ofiary i wciąż czuwają nad krnąbrną i dotychczas jeszcze prawie ślepą ludzkością. I owa wola współdziałania z Nimi poczyna odtąd kierować życiem i czyni każdą ofiarę coraz lżejszą aż staje się ona czystą radością „na obraz i podobieństwo” ofiary boskiej. Zapomina się wówczas, że niegdyś łączyło się z Ofiarą cierpienie. Czując wyraźnie – bo świadomość działa już w sferze ducha a ponad intelektem, który jedności nie pojmuje – jednię Życia każdy czyn spełnia się „dla wszystkich” lub dla wszystkości istnienia.

Jest to nowa świadomość, o której można powiedzieć, iż jest „poświęceniem” (w znaczeniu świętości a nie cierpienia) „całości Życia”, jak i wejściem we wszechmiłość kosmiczną jako energię powszechną. Widzi się ją w tej sferze wyraźnie jako potoki życia nieustannie płynące z „Serca” Słowa Przedwiecznego. A wobec piękna tej jedności Wszechżycia, żywot pojednyczego człowieka, który siebie uważa za oddzielną, wyodrębnioną ze wszystkości jednostkę, wygląda stamtąd mizernie i ubogo.

Gdy człowiek dosięgnie w swym rozwoju tego poziomu, serce jego otwiera się ku bezbrzeżnej miłości i oddaje Jej siebie w najwyższym weselu pragnąc jednego: być Jej czystym narzędziem dla ludzi, którzy Jej jeszcze nie znają. Stać się Jego „pomocnikiem”, „światłonoścą”, wysłańcem niosącym wszelkie błogosławieństwo i najtkliwszą „macierzyńską” rozumiejącą miłość skierowaną najsilniej ku tym, którzy są najbardziej ślepi, zamknięci w formie, „pogrzebani” w materii. Radością najwyższą jest móc budzić w duszach ludzkich tęsknotę ku Prawdzie, rozświetlać mroki niewiedzy, rozgrzewać zziębnięte w samotności, ściśnięte w męce serca; wskazywać drogę ku sferom, gdzie radość i szczęście są przyrodzonym, naturalnym stanem człowieka.

Taki „pomocnik” Braci Starszych, kierowników ludzkości staje się znaczną energią duchową, gdyż siły, które przed wcześniej zużywał na oddzielne dążenia i wysiłki (na fizycznym, emocjonalnym i myślowym planie), są teraz wszystkie zestrzelone w jednym, radośnie ofiarnym akcie a przez to samo przetworzone w energię, która płynie łącząc się ze strumieniem energii najwyższej ku użytkowi i błogosławieństwu świata.

Przetworzenie to dokonuje się dzięki pobudce, która sama decyduje, w jakiej sferze dana energia działa. Jeśłi motywem człowieka jest pożądanie przedmiotów fizycznych dla siebie, energia jego będzie działać tylko na fizycznym i emocjonalnym planie. Lecz jeśli w tejże sferze będzie działał jako wysłaniec i wyraziciel Potęgi Jedynej, zupełnie bezosobiście, energia którą w działanie włoży stanie się duchową, choć czyn będzie spełniony fizycznie. Podobnie, jeśli pragnie uczuciowej radości dla siebie, energia będzie działać tylko w sferze astralnej; a jeśli pożąda wiedzy osobistym pragnieniem, aby poznać i wiedzieć coraz więcej samemu, energia skupi się w sferze myślowej. Lecz jeśli pragnie kochać więcej, aby innym dać miłość gorętszą, a wiedzy „pożąda” tylko po to, by móc nieść więcej światłai prawdy innym, wówczas energia jego sięga aż w sferę duchową i jest potężną, niezmożoną siłą. Bowiem pobudka decyduje, w jakiej sferze dana przez człowieka w ruch wprawiona energia będzie działać. Ta sama widzialna czynność spełniona przez dwóch ludzi, jednego egoistę umiejącego tylko żądać dla siebie, drugiego żyjącego miłością i promieniującego nią naokół w radosnej ofierze będzie ożywiona zgoła inną energią, inne wyda owoce, inne przyniesie dla autora i otoczenia skutki.

A zmiana motywów od nas samych zależy. Dla takiego człowieka jak mówi Bhagawad Gita: „Czyn i bezczyn są jednakie”, bowiem nawet, gdy nic nie robi widzialnie, „działa” wciąż swym promieniowaniem. A gdy najitensywniejsze czynności spełnia w świecie widzialnym, pozostaje równie bezosobisty i spokojny, bez egoizmu i pożądań w nieustającej wewnętrznej ciszy. Wszyscy są dlań godni czci jako żywe „obrazy” Boga –święty czy grzesznik równie wart szacunku, tak samo ogarniany miłością. Nic nie ma za własne a posiada wszystko, bowiem nie utożsamia się z formą a z wszechprzenikającym Życiem, którego treścią jest Radość. Zaiste „cierpieniu wówczas położył kres”.

Każdy kto wyczuje w tych liniach prawdę, może od razu starać się żyć wedle tego prawa ofiary zaczynając od drobnych uczynków a nade wszystko od pobudek. Czyny mogą nie zawsze od nas samych zależeć, ale pobudkami rządzimy bezsprzecznie sami. Można nie ruszając się z miejsca nawet w chronicznej chorobie, w odcięciu od światła i wszelkich możliwości widzialnego działania stać się siłą twórczą i dobroczynną, kierując życzliwą myślą, dobrym życzeniem, śląc naokół błogosławiącą moc. Myśl nasza jest potęgą, z której zakresu nie zdajemy sobie zwykle sprawy. Możemy nią równie „konkretnie” czynić jak rękoma w świecie materii. A nieraz nawet „konkretniej”, bo wpływamy bezpośrednio na nasze otoczenie myślami i uczuciami o wiele więcej aniżeli uczynkami; a w każdym razie nieraz wpływ myślo-czuć jest trwalszy i głębiej sięgający. Żadna energia nie ginie, każda wywołuje skutki w tej samej sferze, w której się przejawia. Na tym prawie możemy śmiało oprzeć działanie myślą i uczuciem we współpracy twórczej z Tymi, których normalnym życiem jest ciągła radosna ofiara. A w miarę jednoczenia naszych sił z Nimi przekonamy się, jak zmieni się całe nasze życie, jak coraz nowe prawdy będą odsłaniać się przed naszym wewnętrznym wzrokiem, coraz bogatsze i błębsze uczucia rodzić się w sercu. Bowiem „prawem rozwoju człowieka jest ofiara”, a to znaczy radosne promieniowanie z serca naokół, nic nie pragnąc i nie żądając od życia, gdyż pełnia w nas samych jest teraz tak wielka, iż nic już dodać nie trzeba do wypełniania wiekości Życia, tylko snuć z coraz większej głębi własnej. Dzielić się, dawać, darzyć, promieniować życiem twórczym – oto prawdziwe powołanie „dojrzałego” wewnętrznie człowieka. Czyż nie warto tego przyśpieszyć?

O kosmicznym Prawie Ofiary mówi wspaniałym słowem w „Genezie z Ducha” Juliusz Słowacki, który nie tylko znał tradycje i filozofię Wschodu, ale i sam był do pewnego stopnia „widzącym” i niejedno odczytywał własnym wewnętrznym wzrokiem, choć stosunkowo niedużo przekazał ze swej ezoterycznej wiedzy w swych poematach. W paru utworach najmniej rozumianych przez zwykłych czytelników jak i „uczonych” profesorów i intelektualistów, a najgłębszych, dotyka wielu tajemnic; zwłaszcza – poza „Królem Duchem”, gdzie mówi o paru inkarnacjach Ducha Narodu i „Samuelem Zborowskim”, gdzie dotyka jednego z najbardziej złożonych zagadnień indywidualności Duszy i osobowości, tj. niższej i wyższej zbiorowej natury Polski jako Narodu w „Genezis z Ducha”.

Może uważny czytelnik porówna powyższy rozdział o wędrówce poznawczej Monady poprzez różne królestwa przyrody, w której zbiera doświadczenia i opanowuje materię różnych sfer z ujęciem Słowackiego. Przekona się, ile jest punktów wspólnych z jego widzeniem. Mamy pojęcie „dobrowolności” zstąpienia w stworzony wszechświat, rozwój poprzez królestwa przyrody. Każdy następny krok dokonywany przez Ofiarę i pracę Ducha. Mamy wspaniałe słowa: „....wszystko przez Ducha i dla Ducha stworzone jest, a nic dla cielesnego celu nie istnieje...”. Czyż nie są one powtórzeniem najgłębszych stwierdzeń Mędrców odległej starożytności? Czyż nie warto ich dziś przypomnieć?

Mieliśmy własnych jasnowidzów i wieszczów na miarę Wielkich dawnych Indii, aleśmy dotąd ich najwspanialszych utworów nie zgłębili, wiedzy z nich nie zaczerpnęli i w Naród jej nie wnieśli. Jakże smutnym i żałosnym faktem jest obezcenianie najgłębszego mistycyzmu Mickiewiecza, jego towiańszczyzny. Jakże płytkim i tendencyjnym jest rzucanie na Towiańskiego haniebnych podejrzeń, bez wysiłku by przeniknąć w jego naukę. A ta pociągnęła nie tylko Mickiewicza, ale i paru myślicieli włoskich, jak np. Tancredo Canonico. A grupę wierną ideom Towiańskiego spotkałam we Włoszech jeszcze w pierwszym dziesięcioleciu tego wieku, a wszyscy jej członkowie byli ludźmi światłymi, których trudno byłoby posądzać o mglistość intelektualną i brak krytycyzmu. Zresztą sam fakt, że Mickiewicz, który był nie tylko geniuszem poetyckim ale i człowiekiem głębokiej wiedzy wewnętrznej, widział wielkość duchową Towiańskiego – a ta niekoniecznie idzie w parze z uznaniem przeciętnych choćby i „uczonych” ludzi – powinnoby powstrzymać „odbrązawiających” krytyków od zbyt drastycznych wniosków. To, że utwory Mickiewicza nawet najbardziej znane jako tylko „literackie” (Farys, Sonety Krymskie) posiadają głęboki, choć trudny do odczytania dla nieznających filozofii mistycznej Indii – nurt, wykazała dr Maryla Falk (wybitna znawczyni wszechświatowego mistycyzmu, autorka wielu dzieł z tej dziedziny po włosku, była lektorka literatury słowiańskiej na uniwersytecie w Kalkucie) w swoim wyczerpującym artykule porównującym najgłębszą myśl mistyczną Romantyków z prastarą Wed i Upaniszadów Indii.

Wróćmy do Słowackiego, cytuję wyjątki z Genezis: „Albowiem duch mój przed początkiem stworzenia był w Słowie (Logos) a Słowo było w Tobie – jam był w Słowie. My Duchy Słowa było w Tobie – a jam był w Słowie. My Duchy Słowa zażądaliśmy kształtów i natychmiast widzialnymi uczyniłeś nas, Panie pozwoliwszy iżeśmy sami z siebie, z woli naszej i z miłości naszej wywiedli pierwsze kształty...”

„Duchy więc które wybrały za formę światło, odłaczyłeś od duchów obrały objawienie się w ciemności i tamte na słońcach i gwiazdach, a te na ziemiach i księżycach rozpoczęły pracę form, z której Ty, Panie, odbierasz ciągle wyrób miłości, dla której wszystko jest stworzone, przez którą wszystko się rodzi”.

Czyż nie jest jasne: przyczyną przejawienia wszechświatów, wyjścia z Niepoznawalnego Absolutu (ParaBrahman filozofii indyjskiej) jest miłość. Duchy (Monady) „zażadały same ze siebie, własną wolą, a przez miłość, objawienia się także w kształtach, czyli wzięcia udziału w „pracy” stwórczej Słowa Przedwiecznego. A Światło i ciemność nie odnoszą się oczywiście do fizycznej, a jest to symbol znany w różnych księgach, energii pozytywnej męskiej i negatywnej, odbiorczej, tj. żeńskiej. Ciemność nie jest tu symbolem ani ociężałości (Tamas), ani tym bardziej „zła”, czyli oporu wielkiej fali boskiego Życia, a po prostu „bierności odbiorczej”, pierwiastka żeńskiego. Wydaje się, że Słowacki rozumiał, iż pewne duchy na cały czas Przejawienia (Manwantary) działają jako pozytywne, męskie a inne, jego negatywne, żeńskie – co jest nieco inaczej formuowane w filozofii ezoterycznej Indii, ale nie mogę się teraz nad tym zatrzymywać.

Ciekawe jest powtarzanie słowa „praca” duchów, „praca form”, czyli nad ewolucją form. To jest owa długa praca poprzez królestwa przyrody, którą nazywa się także – „wyrobem miłości”, co jest ścisłe i obrazowe. I ciekawe jest następne ujęcie, iż Duch (Monada) jest trójcą (na obraz i podobieństwo Przedwiecznego), indyjskie Sat-Czit-Ananda, co Słowacki nazywa pierwszą Trójcą z trzech osób: z Ducha, z Miłości i Woli złożonej. A dalej: „Wieki minęły a duch mój ani jednego z tych dni (oczywiście okresy geologiczne trwajce miliony lat) nie spoczął, lecz ciągle pracując myśl nową o kształcie zamieniał w kszatałt, zgodziwszy się ze Słowem Globowym stanowił prawo, a następnie się prawu poddawał własnemu.

W tych słowach jest ciekawe ujęcie współdziałania Monady z myślą Słowa Globalnego (Duch Ziemi), które stwarza prawa i kształty. Jak Wedanta mówi, iż wszechświaty są wywołane w byt „myślą Boga” (jak i naszą), co łączy się z pojęciem Maji, która z jednej strony jest uważana za wyobraźnię Stwórcy, z drugiej za to wszystko co jest przez nią stworzone. „W skałach więc już, o Panie, leży duch jako posąg doskonałej piękności, uśpiony jeszcze a tego, co dziś zowiemy śmiercią, to jest przejścia Ducha z formy do formy, nie było”, „...wtenczas to, o Panie, pierwsze idące już ku Tobie duchy (...) złożyły Ci pierwszą Ofiarę. Ofiarowały się na śmierć. Co zaś dla nich śmiercią było, to w oczach Twoich, o Boże, było tylko zaśnięciem Ducha w jednej a obudzeniem się jego w drugiej, doskonalszej formie”, „Z tej śmierci, jako z najpierwsze ofiary, wyrodziło się najpierwsze zmartwychwstanie. Z łaski Twojej, o Panie, przydaną została duchowi cudowna moć odtwarzania podobnej sobie formy, przez którą to potęgę w różnej liczbie ujedynione duchy, uderzając na siebie i zogniając moce swoje zostały twórcami kształtów sobie podobnych”.

Jakże dobitnie zaznacza, że ofiara jest u podstaw ewolucji. Jak ciekawie i dziwnie wyraża rozszczepienie się dalsze na odwrotnie namagnetyzowane bieguny, „ujednione”, tzn. rozdzielone i zamknięte w odwrotnych formach; w połączeniu i „uderzeniu” na siebie dają „ogniową” siłę stwórczą. Wspaniałe ujęcie płci. „Jedno więc ofiarowanie się Ducha na śmierć uczynione z całą potęgą miłości i woli, wydało potomstwo niezliczone kształtów, cuda tworów przeróżnych. Ty wiesz o wszystkich, żadna bowiem forma następna nie zrodziła się z poprzedniej bez wiedzy Twojej”.

Podkreślenie, że tylko Ofiara jest stwórcza a im ona większa, tym większy krok naprzód, ważniejsze osiągnięcie, bardziej znamienna i daleko idąca zmiana, „...bo przez przyspieszenie śmierci ciał przyśpieszał się pęd duchowy żywota, a śmierć jako prawo formy została, że tak powiem, królową masek, powłok i szat duchowych i dotychczas jest marą, bez żadnej rzeczywistej władzy nad stworzeniem”. Nie wiem, czy istnieją w całej nasej literaturze dobitniejsze słowa o właściwym znaczeniu i miejscu, jakie we wszechświecie zajmuje śmierć – największa ułuda. Wreszcie zakończyć bym chciała tymi znamiennymi słowy Słowackiego: „Spraw, o Panie, aby niektóre wielkie duchowe moce w ojczyźnie mojej uśpione wywiodły... O to proszę, Boże i Panie mój! O widzącą wiarę a zarazem o uczucie nieśmiertelności... Spraw, aby ta jedyna droga rozwidnień i oświeceń – droga miłości i wyrozumienia coraz mocniej lud Twój wybrany, a drogą bolesną teraz idący, do Królestwa Bożego zaprowadziła”.


NAUKA SERCA

W życiu duchowym, w Jodze czy też w prawdziwym okultyzmie (tzn. w życiu wedle niewidzialnych, ukrytych praw, a to nie ma nic wspólnego z tzw. fenomenami i sztukami mylnie zwanymi okultyzmem) istnieje jeden aksjomat, który warto poznać i zrozumieć od początku. Oto chcąc postępować i szybko rozwijać się wewnętrznie, nie ma lepszej drogi, jak pomagać w rozwoju innym. Każdemu, gdzie i jak się da – powiedzmy nawet wszelkiemu życiu, nie ograniczając się do człowieka.

W każdej istocie życie usiłuje się przejawiać, w każdej walczy o szerszy oddech, o przezwyciężenie oporu formy, ciągnie do światła, dąży do większej swobody i wielostronnego wyrazu. I w tej walce, w tym nieustannym ciśnieniu od wewnątrz ku „więcej światła”, ten, który chce sam rozszerzać się świadomością musi pomagać. Mus ten nie jest oczywiście narzucony z zewnątrz, jest tylko wyrazem niezmiennego prawa przyrody.

Ludzkość w swej całości jest żywym organizmem, narody jego organami, ludzie – żywymi nieodłącznymi ich cząstkami – komórkami: „W szczęściu wszystkiego są wszystkich cele”. Żaden człowiek nie może się wydzielić z narodu, z ludzkości. Co szkodzi jednemu, szkodzi wszystkim. Co zatruwa jeden organ czy komórkę, zatruwa całość. Współzależność jest tak ścisła, że nie da się samemu grzeszyć ani też samemu się wznosić i rosnąć, czy zbierać plonu dobrych czynów. I jedno, i drugie oddziaływuje nieuniknienie na innych. Przyjąwszy to jako sksjomat (a ma on wszelkie podstwy i dowody naukowe) można od razu zrozumieć, iż pomagając innym w ewolucji, w następnym kroku ku światłu, tym samym pomaga się sobie. Utrudniając i opóźniając rozwój innych, szkodzimy sobie. Oto dlaczego praca ku dobru innych ludzi jest warunkiem szybkiego wewnętrznego rozwoju, podwaliną duchowego życia oraz wymaganiem wszystkich szkół czy systemów prawdziwej Jogi. Prawem i samorzutną potrzebą obudzonego ducha jest dawać, dzielić się. Lecz zanim stanie się to nieodpartą koniecznością własnego serca, przyjęcie tego aksjomatu za podstawę życia jest ze wszech miar użyteczne i pomocne. Czytelnik może zapytać: czy nie należy najpierw czegoś zdobyć, coś istotnego w sobie rozwinąć, aby dopiero później móc się tym dzielić? Pytanie logiczne jest tylko pozornie i bardzo złudne. Nie ma bowiem na świecie tak ubogiego człowieka, który by nie znalazł „uboższej” od siebie istoty, który by nie miał absolutnie nic do „dania” drugiemu. Człowiek materialnie najbiedniejszy może mieć zawsze dobrą myśl, życzliwe spojrzenie, miły gest i uśmiech. Przy tym wedle pewnego paradoksu, tylko to jest naprawdę naszym, czym się możemy podzielić. A drugą stronę tego jest: tylko dając, zdobywamy „więcej”, oczywiście w sferze psychicznej; choć przy pewnym połączeniu świata moralnego z fizycznym stosuje się i do tego ostatniego. Znałam w Polsce klasztor żyjący z darów, gdzie przeor mi mówił, że jeśli daje się odczuć brak środków w którymś dziale pracy tak, iż grozi mu zamknięcie, idzie przede wszystkim do kuchni i jadalni, gdzie rozdziela się darmowe posiłki ubogim oraz bada czy nie zakradło się gdzieś najmniejsze skąpstwo lub zacieśnienie – „niepełne otwarcie rąk”, jak się wyraził. Twierdził, że nieodmiennie tam znajdował przyczyny (uchybienia w swobodnym dawaniu) sprowadzające jako skutek zastój w dopływie środków z zewnątrz dla całej instytucji.

Z każdego stopnia naszej ewolucji wznosimy się najszybciej na następny dzieląc się tym cośmy już zdobyli. W każdym stanie im więcej oddajemy, tym szybciej sięgamy dalej. Uśmiech może dać każdy, nieprawdaż? Znałam dziewczynę pracującą w biurze, której serdeczny uśmiech kierowany do wszystkich, osobiście jej nawet nieznajomych kolegów, oddalił się narzucającą się jednemu z nich myśl o samobójstwie. A żebracy w Indiach niejednokrotnie więcej sobie cenią dobre słowo, uśmiech, serdeczne dotknięcie a nawet rozumiejące spojrzenie, aniżeli grosz. Zdarzało mi się, że raz otrzymywali takowe, na drugi dzień nie przyjmowali datku mówiąc, iż słowo ma większe dla nich znaczenie. A dzieci nieraz wolą z uśmiechem podany kwiat od słodyczy. Czyż nie rozporządzamy wszyscy takim uśmiechem, spojrzeniem i słowem? Wprawdzie tradycja hinduska mówi, że możemy stać się dużą siłą pomocną współpracującą z ewolucją dopiero, gdy sami wyzwolimy się od wszelkich śladów egoizmu i poczucia „ja” i „moje”, czyli przeżyjemy do dna swą jedność z wszechżyciem. Ale ja tu mówię o drodze ku temu celowi pokazując jak najszybciej można doń dojść.

Przyjąwszy za niewzruszony fakt, iż ludzkość jest organizmem, trzeba przemyśleć wynikające z tego konsekwencje. A więc: każde nienawistne uczucie – a nawet nieżyczliwa myśl – szkodzi ludziom wokół i rozszerzanie się Życia opóźnia. Można pójść o krok dalej i spróbować wniknąć głębiej w to zagadnienie. Gdy Chrystus mówi o kochaniu nieprzyjaciół i czynieniu dobrze tym, którzy nas mają w nienawiści, nie jest to ani sentymentalizmem, ani nakazem ku świętości – jest to proste naukowe, matematyczne prawo. Jeśli odpowiadamy nienawiścią (we wszelkiej jej postaci: gniewu, oburzenia, złości, itp.) na skierowaną ku nam niechęć, tedy suma tej rozkładowej energii w organizmie ludzkości wzrasta, a szkodząc całości, szkodzi nam samym. Jeśli natomiast odpowiemy enrgią odwrotną, ta – jeśli jest równa w nasileniu i napięciu – neutralizuje i unicestwia poprzednią (plus i minus się znoszą). I w rezultacie nie tylko „obroniliśmy” siebie, ale i innych przez uchylenie i zniweczenie szkodliwej siły. Zaś odpowiadając tym samym wedle niszczącego wskazania pism hebrajskich - „oko za oko, ząb za ząb”, czyli prawa atawistycznego, zwierzęcego – jad w organizmie ludzkości zasilamy, więc szkodzimy również sobie i stajemy na tym samym poziomie co i ten, który nas krzywdzi lub nienawidzi.

To, że myśl, namiętność, uczucie są to różne formy energii, było przez psychologów dostatecznie dowiedzione. Jeszcze Mickiewicz wspaniale pisał: „Człowieku, gdybyś wiedział jaka twoja władza! Samotny, więziony – myślą i wiarą mógłbyś wznosić i obalać trony”. Nie jest to tylko przenośnią, ale dosłowną, najściślejszą prawdą. „Myślą i wiarą”, uczuciem i wyobraźnią można leczyć i ranić, uderzać i koić, pomagać w trudnościach, jak i te trudności dla drugich stwarzać; a tym samym sumę cierpienia na świecie powiększać i rozchylanie się życia ku światłu opóźniać. A ten kto chce szybszego rozwoju, kto pragnie zbliżyć się do duchowej Ścieżki powinien przede wszystkim zbadać, czy nie czyni mimowolnie absurdu, tj. czy nie pcha jedną ręką i nie powstrzymuje drugą; np. czyta poważne filozoficzne rzeczy, używa modlitwy i głębokiego skupienia, a jednocześnie w „wolnych chwilach” myśli i mówi z przyjemnością o wadach, przywarach i małościach innych ludzi. Nie zważa na to, czy jego ton i sposób bycia nie upokarza kogoś lub nie czyni mu krzywdy; czy nie przysparza ciężaru i cierpienia jakiejkolwiek żyjącej istocie. Rozumne i praktyczne pod tym względem są rady, jakie dawała Annie Besant swoim hinduskim współpracownikom: „Prawdziwy okultysta (czytaj: człowiek naprawdę uduchowiony) będąc dla siebie najsurowszym sędzią, najbardziej wymagającym kierownikiem jest dla wszystkich wokół najserdeczniejszym towarzyszem, najbardziej rozumiejącym przyjacielem, najłagodniejszym pomocnikiem. Aby zdobyć takie rozumienie i zdolność czucia wespół z innymi, trzeba przede wszystkim chcieć, aby te cechy się w nas obudziły. A rozwiną się najszybciej, jeśli będziemy się starać okazywać je każdemu kogo spotkamy usiłując nawet nie czynić w tym względzie wyjątków. Kto chce zbliżyć się do życia duchowego, powinien w domu, w rodzinie i w swym otoczeniu być tym, do którego każdy najchętniej się zwraca w chwilach smutku, niepowodzenia, trudności, a nawet grzechu i przewinień pewien, że spotka go współczucie, zrozumienie i pomoc. Nawet człowiek głupi, tępy, nudny i nijaki, nie tylko niczym nie pociągający, ale nawet dla zwykłych ludzi odpychający powien by czuć się, że temu przynajmniej może zaufać i wierzyć, iż nie będzie odtrącony ani wyśmiany. „Każda tęsknota do lepszego życia, każda chęć usłużenia innym, każde pragnienie nauki czy jakiegokolwiek rozszerzenia swych umiejętności i możliwości, a nawet półświadome szukanie światła, piękna czy szlachetności musiałoby w nim znaleźć zachętę, otuchę i pomoc, aby najdrobniejszy zalążek dobra mógł zakiełkować i wzrastać w ciepłych i wzmacniających promieniach jego serdecznej obecności.”

Kto jest naprawdę przyjacielem wszelkiego Życia, jednoczy się z nim nieświadomie wszędzie; poleje więdnącą roślinę, nakarmi głodnego psa czy inne zwierzę, zainteresuje się bliżej zyciem w każdej spotkanej osobie. Zazwyczaj ludzie „nie widzą” jedni drugich, są tak pochłonięci sobą, swymi troskami, pragnieniami i zawodami, smutkiem czy walką i zdobywaniem, że wprost nie patrzą, wzrok prześlizguje się po twarzach nie zatrzymując się i nie widząc wyrazu – stałego czy przemijającego pod wrażeniem danej chwili – nie istnieje dla niech ta, jakże ciekawa księga ludzkiego oblicza. Nieraz nawet w rodzinie lub wśród dobrych znajomych nie staramy się odczytywać tej subtelnej gry wyrazów twarzy o wiele wierniej odbijającej prawdę wewnętrznych przeżyć, aniżeli przypuszczamy. A przecież może to być tak pasjonujące nawet z punktu widzenia artysty i psychologa.

Jakże często można naprawdę widząc – bez jednego słowa, bez jednego gestu – ulżyć lub ukoić. Twarz, ruchy, głos a nade wszystko uśmiech i śmiech zdradzają człowieka. Czytelnik może powiedzieć: „tak, ale najczęściej to , co w nich można wyczytać jest brzydkie, banalne i przeciętne, po cóż bym miał się tym interesować?” Pozornie może mieć rację. Jeśli chce sam należeć do ludzi przeciętnych, rację będzie miał tym większą. Ale mówimy do tych, którzy z przeciętnością niewiedzącej, bezcelowej egzystencji i chosem biernego życia chcą zerwać. Mówimy do tych, którzy do duchowości chcą zdecydowanie dążyć, których przestaje obchodzić ciągłe oczekiwanie i żądanie czegoś od życia, a w których się ochota widzenia i wydobywania z siebie twórczej odpowiedzi na każdą rzecz, każde życia „wyzwanie”. A wyzwaniem jest wszystko: każdy napotkamy choćby przelotnie człowiek. Ludzie oddziaływują na siebie nie tylko słowami i widzialnymi czynnościami. Czynem może być i myśl, uczucie a nawet nasze „nastawienie”, ton wewnętrznego stosunku do tego, co spotykamy.

Pierwszym przejawem stosunku twórczego będzie zainteresowanie czy to w obserwacji wyrazu twarzy, czy w słuchaniu tego, co drugi człowiek mówi; a zdradza się o wiele bardziej tym, jak mówi aniżeli w tym, co mówi; „wsłuchiwanie się” bezsłowne w atmosferę drugiego człowieka. Im ten jest inteligentniejszy, bardziej obudzony wewnętrznie czy uczuciowo, tym owo usłyszenie jego „dźwięku” jest ciekawsze. A jeśli w naszym ogólnym nastawieniu jest życzliwość, nieraz przez samo takie wsłuchanie się możemy przełamać zaczarowany krąg samotności i rozgrzać wiotczejące w zgnębieniu wewnętrzne mięśnie człowieka. Z owego zainteresowania i wsłuchiwania się – a może ono dotyczyć nie tylko ludzi, ale i przyrody, drzew, kwiatów, barw, szmerów, szelestów, wszelkich głosów natury jak i życia zwierząt, czy też „nastroju” różnych miejsc, gdzie się znajdujemy – rodzi się rozumienie, rozszerza się skala wrażliwości i życie staje się bogatsze. A rozumienie wszystkiego, co żyje jest bliskie mądrości.

Rodin, wielki rzeźbiarz francuski, w swoim pamiętniku prywatnym pisał, iż każdy prawdziwy artysta – nawet w ciężkich osobistych doświadczeniach – zawsze jest człowiekiem „okropnie szczęśliwym” (formidablement heureux), bo chce nieodmiennie widzieć prawdę rzeczy, ludzi i zjawisk oraz umie poza pozorem i formą dotrzeć do sedna, przeniknąć w treść, wyczuć wewnętrzne „słowo” danej istoty; tę prawdę czci i ją niejednokrotnie oddaje w swej sztuce. I w tym procesie odsłaniania się prawdy, przeżywa swoistą – może nieco surową a nawet jakby „gorzką” – moc wobec nagości widzianego życia. A przecież nie oddałby jej za żadne słodkie zachwyty nad wyobrażaną ułudą. Okultysta zna radość podobną z jedną wszakże, dość znaczną różnicą. Gdy artysta zadowala się wiedzeniem i ewentualnie oddawaniem widzianego, okultysta łączy się z utajonym pod formą życiem nie przestając widzieć jej nagiej prawdy, która może być brzydka, nie pociągająca a nawet straszna; sięga w to, co ukrywa się poza nią, w owo: „duch się w każdym poniewiera”. Bowiem wie dobrze, że ów duch nie umie się jeszcze przejawić poprzez powłoki materii, nie potrafi opanować zwierzęcych atawizmów swych narzędzi. A czując owo „utajone”, łaczy się z nim czynnie, bierze w nim niejako udział w dość dziwny, najczęściej nieświadomy sposób. Z naszej strony potrzebna więc jest czujna, żywa aktywność i ona to jest najważniejsza.

Znając teorie psychoanalizy, jakże często w zwykłej rozmowie, słuchając uważnie czyjegoś sposobu mówienia, możemy poznać, ile dawnych urazów kryje się poza szatą banalnych słow; ile zadrażnień, bólów, blizn w pewnych specyficznych reakcjach na różne zjawiska i fakty. Artysta, np. pisarz lubi taką obserwację, bo mu to daje materiał psychologiczny, ale okultystę nie tylko to interesuje – widzi w tym człowieku zahamowania życia, widzi i czuje, iż nie płynie ono swobodnie, a potyka się zawadza o urazy, martwe punkty i nie może uwolnić się z jakichś spowijających mgieł czy wyobrażeniowych upiorów. A że ukochane Życie wszędzie jest w nim wciąż zywe, korci go to i budzi samorzutną chęć rozproszenia tych mgieł, zmniejszenia zatorów, rozbicia przeszkód i jakby gorące pragnienie, by się coś głębszego wydobyło z tego człowieka; jakaś odrobina prawdy jego własnej wewnętrznej istoty. I to pragnienie wraz ze szczerym wczuciem się w owo „utajone” może mieć przedziwne następstwa.

„Czyżbyśmy mogli istotnie komukolwiek w tym pomóc?” – może się spytać czytelnik. „Wszak na tzw. analizy psychologiczne, które mają nas uwalniać od podświadomych urazów i zahamowań, specjaliści tracą wiele dni i tygodni. Jakże my spotykając ludzi na parę godzin czy dni moglibyśmy coś uczynić w tej złożonej i trudnej dziedzinie?” I tak, i nie. Gdybyśmy chcieli to świadomie i z premedytacją robić, oczywiście byłoby to brakiem szacunku, a więc i istotnej życzliwości wobec drugiego człowieka. Ale gdy samo nasze wewnętrzne nastawienie jest silnie zabarwione miłością życia, czyli duszy, wszędzie i w każdym ona właśnie poczyna działać przy takim uważnym wpatrzeniu się i wsłuchaniu w człowieka – najczęściej poza naszą świadomością a może nawet przypuszczeniem. I to jest dobre, bo tylko owa „nieświadomość” jest gwarancją „czystości”, tj. bezinteresowności naszego stosunku. Sami możemy zdawać sobie sprawę tylko z serdecznego zainteresowania i współczucia dla zahamowań i zatorów w innych; a przecież coś się może dziać poza naszą świadomością. Ukrywa się w tym przedziwna tajemnica. Ja mówi dalej Mickiewicz: „Na każdą myśl czekają szatan i Anioły”. Zamieńmy te niezbyt współczesne słowa na „świadome energie” – jedne twórcze, duchowe, drugie destrukcyjne, co tamują i niszczą życie, a będziemy mieli ścisłą prawdę, która tak dobrze była wieszczowi znana.

Jak niechęć czy złość w człowieku przyciąga podobne energie z otaczającej atmosfery, tak życzliwość i owo ukochanie Życia w każdym i wszędzie jest samo przez się wyzwaniem rzuconym w przestrzeń i przyciągającym albo prądy kosmicznej energii Miłości rozpylonej wokół, zogniskowując ją niejako w punkcie skąd wyszedł zew (tj. w sercu serdecznego człowieka), albo Istoty rozumne (acz dla naszych oczu niewidzialne), którym jeszcze bardziej od nas chodzi o rozszerzanie się życia wszędzie i nieustannie. Stąd każda miłość człowieka, byle czysta, tj. bez egocentryzmu, zwraca Ich uwagę i przywołuje współpracę. Więc samo serdeczne zainteresowanie z naszej strony i wczucie się w drugiego człowieka może sprowadzić skutki zupełnie nieoczekiwane (przez Ich lub siły kosmicznej współdziałanie), a idące dalej niż mogłoby przypuszczać najśmielsze nasze marzenie. Z naszej strony potrzeba tylko czujnej, żywej, serdecznej „aktywności” wewnętrznej. Reszta nie do nas należy.

Możemy również uczyć się słuchać jakby poza wierszami tego, co ludzie mówią, albo też porozumiewać się „poza ich plecami” z ich istotną duszą, apelować wewnętrznie do tego, co w nich ukryte, najgłębsze, a im samym jak i zwykłym, choćby przyjaznym im ludziom zupełnie nieznane. Któż ze znajomych Stefana Starzyńskiego czuł w nim bohatera, a przecież nim był. Iluż bohaterów i świętych jest i dziś pośród nas? A zadaniem okultystów czy tych, co chcą iść drogą Jogi, jest wyczuwać takie ukryte, potencjalne cechy w innych i zasilać je, a tym samym zbliżać ich przejawienie. Czyż nie jest to pomaganiem w rozszerzaniu wyrażeń Życia? Znów przytoczę słowa A. Besant: „Aby rozwinąć w sobie taką zdolność pomocy każdemu, trzeba ją zdobywać w codziennym dniu. Przede wszystkim uznać (nie tylko teoretycznie) jedność Ducha we wszystkich ludziach. Wówczas łatwiej nam będzie nie zwracać uwagi na ich wady, usterki, niemiłe cechy albo nawet na duże braki czy przewiny, jako należące do zewnętrznej natury człowieka – a patrzeć poza nią w głąb i dojrzeć tam, choćby najbardziej stłumioną i niewidoczną Duszę. Następnie trzeba uświadomić sobie żywo odczuciem, nie tylko intelektem, iż Dusza ta w każdym usiłuje przejawić się poprzez powłoki i ciasne ograniczenia osobowości”.

Ale i te ograniczenia i powłoki człowieka trzeba badać i rozumieć chcąc mu pomóc w sytuacji, gdy ktoś nas pyta o zdanie, o wyjaśnienie jakiegoś palącego zagadnienia lub prosi bezpośrednio o radę. Nieraz dawanie innym dobrych rad dla nas samych, przekonywanie ich o słuszności naszych przekonań a nawet głębokiej wiary może stać się narzucaniem lub wywoływać w nich poczucie „autorytetu”, a wówczas więcej szkody może to przynieść niż pożytku. Każdy człowiek ma własną drogę, inną naturę, inna przyszłość. Chcąc mu pomóc, musimy spojrzeć od jego strony, wczuć się w jego przeżycia abstrahując na chwilę od naszych własnych, odrywając się niejako od siebie wejść jak można najbłębiej w jego świat ze wszystkimi jego ograniczeniami, ciasnotą i przesądem. Dopiero gdy jakaś struna w nas odpowie pokrewnym dźwiękiem jego psychicznemu życiu, będziemy mogli wydobyć z naszej głębi taką radę, która z jego istotną naturą będzie w zgodzie, aż on sam poczuje, że jest to jakby głos jego własnej duszy. Takie jednoczenie się z osobowością drugiego człowieka i odczuwanie tego, co on czuje z jednoczesnym spojrzeniem od strony jego duchowej natury (może jeszcze na wpół uśpionej) nie jest to łatwe, ale możliwe. A tylko takie podejście pomaga naprawdę. Znałam wielu ludzi serdecznych i gorąco chcących wszystkim wokół pomóc, ale po swojemu nie licząc się z tym czy ich naturze to odpowiada, czy nie. A rezultaty tego były smutne - mimowolne narzucanie nieraz bezużytecznych a nawet utrudniających, bo dla danego człowieka obcych, choć samo przez się może i dobrych metod lub wartości.

W stosunku naszym do ludzi ważnym też jest poznanie lub wyczucie pobudek człowieka. Te są o wiele ważniejsze od widzialnych czynów, choć może się to wydawać nielogicznym; dla wewnętrznej oceny jest to ścisłe. Bo czyny są zawsze wynikiem dawnych myśli, namiętności, czuć; są nieraz już nieuniknionym ich skutkiem, jak ścięcie się nasyconego roztworu soli. Natomiast aktualnością gotującą bezpośrednią przyszłość są dzisiejsze pobudki, obecne myśli i uczucia. Nieraz człowiek popełnia coś, co dla niego samego jest wstrętne, jakby pchany przez jakąś fatalną siłę. Wówczas sam cierpi nawięcej, choć rzadko rozumie jak to cierpienie stworzył. Bywa też odwrotnie – ktoś spełnia jakiś dobry czyn z niską, interesowną, egoistyczną pobudką. Można powiedzieć ogólnie, że każdy kto chce żyć duchowo powinien być niezmiernie ostrożyny w swych sądach i ocenach ludzi i ich czynów. Gdyż idąc za zwykłymi sprawdzianami można nie tylko się pomylić i człowieka tym skrzywdzić (wznieść zaporę na jego drodze, dodać mu niepotrzebnie trudności) w i tak nie łatwej drodze walki jego duszy, a tym samym stać się czynnikiem przeszkadzającym rozszerzaniu się Życia. Ale można naszym posądzeniem pchnąć go do nowego zła, jak i skrzywdzić siebie, bo powiększając myślą sumę zła i cierpienia na świecie opóźniamy i swój własny rozwój.

Nigdy nie przypisywać nikomu złych, niskich pobudek - jest to jedna z najsurowiej przestrzeganych wskazówek w Jodze. Nie zastanawiać się też i nie roztrząsać z innymi wad, uchybień, brzydkich cech, przewinień i grzechów ludzi, jeśli nie jest to naszym wyraźnym obowiązkiem, np. jako wychowawcy czy nauczyciela lub rodzica. Ale i wtedy pamiętając zawsze, że naszym zadaniem jest pomóc zmagającej się duszy, która usiłuje dać sobie radę ze swymi krnąbrnymi narzędziami (myślo-czuciowym i fizycznym), a nie przeszkadzać w tej walce przez zasilanie naszą myślą jej „wrogów”. Z tego jasno wynika, że wszelkie obmowy, plotki, potępienia, oczerniania, itp. są wręcz złe, szkodzą innymi i nam samym. Stwarzają na naszej własnej jak i innych drodze nadwyżkę trudności, jak umyślnie rzucane kłody pod nogi. Nie może szybko rozwijać się wewnętrznie ten, kto na to nie zwraca uwagi i ciągle ciężaru swym braciom walczącym dodaje, a siebie tym poniża i spłyca. Gdybyż ludzie mogli to zrozumieć!

A wreszcie najtrudniejszy stosunek do ludzi tzw. „złych”, okrutnych, znęcających się nad innymi zazwyczaj słabszymi od siebie, itd. Trzeba wciąż pamiętać ten aksjomat, o którym mówiłam na początku: organizm ludzkości ogarnia wszystkich, każda nienawiść zatruwa i szkodzi czy będzie ona wyrażona przez zbrodniarza, czy przez tych, którzy w imię sprawiedliwości nań się oburzają i go nienawidzą i chcą dlań kary, i żywią mściwość, itp. W każdym z nas tkwią możliwości nienawiści i nei zdajemy sobie sprawy, że w oburzeniu naszym w stosunku do ludzi okrutnych tai się ta sama nienawiść tylko w nieco innej formie. Zazwyczaj działamy i czujemy zgodnie z mściwym wskazaniem przeszłości: za każdą winę konieczna kara z tą różnicą, że nie sami chcemy się „mścić” i karać, a przekazaliśmy to prawom zespołu, ale sami solidaryzujemy się zwykle z tzw. „surowym wymiarem sprawiedliwości”. Dla zwykłego człowieka jest to zrozumiałe i naturalne. Ale nie dla człowieka, który chce dążyć do życia duchowego. Dla niego jedynym prawem muszą być słowa Chrystusa.

Nie jest to łatwe; zrozumienie psychologii szerszej ponad przyjętą dziś przez naukę może w tym dopomóc. A gdy przyjmiemy (choćby jako roboczą hipotezę) prawo reinkarnacji, czyli powolne, poprzez setki istnień na ziemi opanowywanie przez Ducha swych narzędzi (fizycznej i myślowo-namiętnościowej natury) i poznawanie poprzez nie praw przejawionych światów dowiemy się o niezłomnym Prawie przyczyny i skutku, działającym we wszystkich sferach wszechświata. Łatwiej zrozumiemy, że istnieją dziś na ziemi dusze „starsze” i „młodsze”, tj. które rozpoczęły swą wędrówkę poznawczą wcześniej lub później. Mają więc za sobą niejednakową ilość doświadczeń i wiedzy. Jedne mają jej więcej, co wyraża się w jaśniejszym rozpoznawaniu co „dobre” a co „złe” oraz w tym, co nazywamy „głosem sumienia”. Inne są jeszcze „niemowlęce” i dla ich pojmowania to jest dobre, co im przynosi rozkosz czy przyjemność, choćby to krzywdziło innych. To jest złe, co dla nich osobiście jest przykre lub dokuczliwe. Te żyją dla atawistycznego prawa rządzącego światem zwierzęcym i dopiero bardzo powoli zbierają doświadczenia i nauki.

Oczywiście wśród ludzi zbrodniczych czy okrutnych jest wiele typów i w rozumnym prawodawstwie każdy typ musiałby być inaczej traktowany. Są jednostki zupełnie prymitywne, niemal nie ponoszące jeszcze pełnej za swe czyny odpowiedzialności i są całkiem świadome o perfidnym intelekcie, dużej przebiegłości i sprycie. Inne jeszcze popchnięte są do jakiejś zbrodni jakby „pomimo woli” przez „jakąś” siłę, jak nieraz same określają. Wreszcie fizycznie lub intelektualnie zwyrodniałe, a do tego rzędu, sądzę, należała znaczna część nazistów. Człowiekowi prymitywnemu okrucieństwo wobec drugiej istoty daje poczucie siły, zaspokaja jego „wolę ku potędze”, jak psychoanalitycy nazywali ten prymitywny a równie powszechny instynkt, jak instynkt płci. A gdy spotykamy człowieka o intelekcie bynajmniej nieprymitywnym, któremu przyjemność sprawia cierpienie drugiej istoty, mamy do czynienia ze spaczeniem tak poważnym, że możemy prawie być pewni, iż jest to chorobowe – psychiczne lub moralne skrzywienie. Pierwsze należy do psychopatii, drugie jest zwykłej nauce nieznane, jest to nadwątlenie kontaktu ze swą Duszą, które może prowadzić do zupełnego oderwania się od niej, a to by odpowiadało w dużej mierze teorii o „potępieniu”.

Jakiż może być nasz do tych wszystkich typów stosunek? Do pierwszego oczywiście jak do moralnego niemowlęcia, nie rozumiejącego naszych wartościowań i sprawdzianów; do dziecka, które trzeba uczyć, a nie karać. Do drugiego – choć każde społeczeństwo ma prawo ich izolować, ale sama izolacja w dziesiejszej formie wywołuje pogorszenie a nie polepszenie, pcha ich dalej po drodze nienawiści, złości i zemsty. A jedyną pomocą byłoby obudzenie jakichkolwiek wzruszeń dobroci i choćby prymitywnej miłości i przywiązania oraz zmuszenie do jakiejkolwiek aktywności jako przeciwwagi dla zimnego i chytrego intelektu. Oczywiście ze strony Jogów czy uczniów – tylko rozumienie a nie potępienie. Trzeci typ ma wiele odmian: od ludzi już zupełnie świadomych „złego i dobrego”, walczących szczerze ze swą niższą naturą, tęskniących w tej czy innej formie do „lepszego” a nieoczekiwanie dla siebie pchniętych ku „złemu”; aż do tych, którzy popełniają okrucieństwa dla „idei” (czyli własnego, wyobraźnią skreślonego, ułudnego zazwyczaj obrazu), dla jakiegoś wyższego celu, jak to czynili, np. inkwizytorzy. Dopuszczali się oni najpotworniejszych okrucieństw dla własnego wyimaginowanego pojęcia o nauce Chrystusa – Pana nieskończonej Miłości – niby dla ratowania dusz męczonych heretyków. A ludzi na tym poziomie i dziś jest niemało. Takim był np. zabójca Gandhiego – fanatyk wpatrzony w swoje ciasne, małe pojęcie o Hinduizmie i w jego imię ziejący nienawiścią do wznoszącego tenże Hinduizm na wyżyny odnowienia – Gandhiego.

Zapewne natrudniejszy jest właśnie stosunek do tego typu (takimi byli Faryzeusze), bo jest w nich to, co samemu Życiu jest wrogie – zakłamanie, obłuda, nieszczenie życia dla własnej, potwornie nędznej fikcji. Ale i w tym wypadku, jak w poprzednim, o wiele łatwiejszym do ustosunkowania się mogą być zastosowane słowa znamienne i głębokie wypowiedziane przez jednego z największych żyjących dziś ludzi, J. Krysznamurtiego. Gdy w parę dni po zabójstwie Gandhiego na wielkim zebraniu ktoś się spytał: „Kto jest właściwie wienien śmierci Gandhiego?”, padła dziwna na pozór odpowiedź: „Wy sami, każdy z was, który nienawidził, kto swoją religię i własne przekonania uważał za jedynie dobre, a cudze lekceważył; kto żywił niechęć, pogardę, wyłączność...” Chwila zastanowienia a zrozumiemy, co ta odpowiedź zawiera. Myśl, uczucie, namiętność jak mówiliśmy, są konkretną energią. Ludzie oddziaływują jedni na drugich. Któż z nas może być pewien, czy nie pchnął kogoś, kto się znalazł w sferze działania jego nienawistnych myśli do takiej czy innej zbrodni? Każdy okrutny czyn jest jeno konkretyzacją, ostatnim punktem krystalizacji szeregu takich samym okutnych czucio-myśli. A któż z nas od takch czucio-myśli był przez całe życie całkowicie wolny? A jeśli przyjmiemy reinkarnację, cóż wiemy o naszych poprzednich żywotach i ich dziedzictwie, tj. sumie nienawiści, jaką w nich zrodziliśmy? Ta, jeśli jej nie przeciwstawimy neutralizującej energii, w każdej chwili może skonkretyzować się w jakimś czynie, którego brzydotą sami będziemy zdziwieni, jak i pchnąć do podobnego kogoś, kto może znaleźć się blisko nas. Psychiczne atmosfery ludzi nie tylko wciąż się dotykają, ale oddziaływują na siebie wzajemnie w o wiele większej mierze niż możemy przypuszczać. Jak harmonijne i „dobre” przyciągają podobne energie kosmiczne oraz równie harmonijne świadome Istności, tak dysharmonijne – rozkładowe i niszczące przyciągają te energie, które rozszerzanie się świadomości opóźniają, czyli utrudniają rozkwit życia (taką jest wszelka nienawiść, nawet w najłagodniejszej formie). A sił takich, równie świadomych jak „anielskie” jest wokół niemało. Czyli nigdy nie wiemy czy nie jesteśmy indywidualnie współodpowiedzialni za wszelkie dziejące się wokół nas zło, bo kolektywnie jesteśmy za nie odpowiedzialni zawsze jako nieoddzielne komórki jednego organizmu narodu i ludzkości.

Któż wie, ile zbierających się przez wieki potwornych sił nienawiści do Żydów wylało się, gdy przepełnił się zbiornik w zbrodniach nazistów wobec ich? Czy każdy antysemita nie ponosi za nie zupełnie wyraźnej odpowiedzialności? To samo stosuje się do wszystkich okrucieństw dziejących się w naszych czasach. Są one uzewnętrznieniem tego, co w atmosferze myślo-czuć i namiętności wielkich zespołów ludzkich krążyło jadem od lat czy od wieków. Dlaczego właśnie w naszej epoce konkretyzuje się to w olbrzymich, przerażających rozmiarach? Bo jest to epoka przełomowa przecięcia się dwóch wielkich łuków ewolucyjnych, ważenia się sił atawistycznych „wczoraj” (prawa zwierząt) i sił nowopowstających, człowieczych, które zadecydują o bezpośrednim, najbliższym i nieco dalszym „jutrze” ludzkości.

Rozumiejąc to, ci z nas, którzy pragną widzieć to „jutro” a nwet jeszcze „dzisiaj” w świetle nowego promienia świadomości i chcą sami wziąć w tym czynny udział, muszą stosować to prawo w swym życiu. Nie jakieś nowe prawo, tylko to samo, które głosił Chrystus, o którym przed Nim mówił Buddha (nienawiści nie ugasisz nienawiścią; nienawiść ugasisz tylko miłością); a jeszcze wcześniej Szri Kriszna na wielkich polach Kurukszetry – bitwy życia – w swej słynnej Bhagawad Gicie. A stosując to prawo do owych najokrutniejszych, zło czyniących może zdołamy wydobyc z dna serca – gdzie ukrywa się w każdym, który już to rozumie, Chrystusowy Duch – litość zamiast zemsty. Bo ci, którzy dziś czynią zło, „zapłacą” za to sami niezmiernym cierpieniem w przyszłości, bowiem „co kto posieje, to i zeżnie”, z Prawa nikt naigrywać sie nie może. Nienawiść, chęć odwetu i zemsty szkodzi, zatruwa przede wszystkim tego, który ją żywi i zespół – np. Naród – do którego nienawidzący należy. Więc ci, którzy swój Naród przwdziwie kochają powinni się tych namiętnych uczuć specjalnie wystrzegać, by nie wsączać owych jadów w organizm Narodu. Warto nad tym głęboko się zastanowić. Chcąc myśleć matematycznie, należałoby powiedzieć: im większa zbrodnia, tym większa powinna być litość dla sprawcy a miłość dla grupy, w której ta zbrodnia się dokonała jako części całości (np. narodu), jeśli nie potrafimy jeszcze ogarnąć wszystkich ludzi, a ludzkość zdawać się nam może abstrakcją. Takie nautralizowanie zła, jak przetapianie go w wielkim rozżarzonym płomieniu w nowy stop jest zadaniem tych, którzy na Ścieżkę przyspieszonego rozszerzania się świadomości chcą wstąpić lub już nią kroczą. Któż wie, czy nie jest to cicha, nieznana a najpiękniejsza funkcja w całej ludzkości?

Dziś, gdy moment historyczny jest dla niej moralnie tak krytyczny, a zakręt drogi tak ostry i tak niebezpieczny potrzeba ochotników do tego przedziwnego zadania. Aby mu sprostać nie potrzeba ani uczoności, ani wybitnego intelektu czy wpływowego widzialnie stanowiska – potrzeba wielkiego serca, jednolitości charakteru i uniezależnienia się od przeszłości, tak osobistej jak zespołowej. A droga choć „wąska” jest najpiękniejszą ze znanych mi na ziemi, bo staje przy nas Najwyższy Przyjaciel, gdy wedle tego, co tak dawno wskazywał, zaczynamy żyć i czynić w codziennym dniu.

Oby takich „ochotników” wśród Polaków znalazło się wielu, bo kraj nasz był w tej ostatniej epoce terenem najbardziej rozszalałych i niszczących sił. Czyż nie należy więc rzucić na szalę równej mocy siły Chrystusowej dźwigniętej z dna naszych serc? Odpowiedz sobie sam czytelniku.


J. Pang Way SZCZĘŚCIE TERAZ, ZARAZ

W mym badaniu życia i jego zagadnień starałem się zawsze sprowadzać wszystkie teorie do najjśniejszej i najprostszej formy. Filozoficzne systemy, które traktują problemy życia w oderwaniu, w złożony czysto intelektualny sposób nie przemawiały do mnie nigdy, ale wiem, że przemawiają do wielu ludzi.

Najważniejszą, centralną rzeczą jest sam cel naszego życia. Nie ma wedlug mnie znaczenia,jak go sobie każdy po swojemu wyobraża. Czy chrześcijanin nazwie go „niebo” lub zbawienie, a hindus czy buddysta – wyzwolenie lub doskonałość, a jeszcze ktoś inny „prawda”, szczęście lub „nadczłowieczeństwo”, będą to tylko różnice nazw. Dla mnie trzy kręgi lub stopnie wiodą do tego najważniejszego celu. Pierwszym jest maksyma – poznaj samego siebie, drugim – prawo karmy, trzecim – czyn.

Wyjaśnię pokrótce, co pod tym rozumiem. „Poznaj samego Siebie” to starożytne słowa, które były wyryte nad drzwiami greckich świątyń, bowiem Grecy uważali, że bez dokładnej znajomości naszej natury nie można daleko zajść a drogach życia ani ich zrozumieć. A badając naszą naturę i jej złożoną budowę trzeba brać pod uwagę szerokie, wspaniałe zadania rozwijającej się spiralnie ewolucji każdej duszy, jak to podaje filozofia ezoteryczna lub teozofia, bo bez tego nie zdobędziemy bodźca w dążeniu do naszego celu. A w tym badaniu i poznawaniu siebie musimy brać pod uwagę ów drugi punkt czy stopień, o którym wspomniałem, tj. prawo, które rządzi naszym życiem i jest najściślej związane z naszymi myślami, uczuciami i czynami. Jest to prawo przyczyny i skutku, czyli przyczynowości, zwane karmą. W nauce udowodniono, że akcja i reakcja są odwrotne i sobie równe. Wszystkie religie i tym wielkim prawie mówią. Chrześcijaństwo o nim wspomina w słowach: co człowiek posieje, to i zbierze. Istnieje wiele przyrodniczych praw, ale tylko prawo karmy uczy nas wszystkich, gdyż jest ono kluczem zarówno do naszego szczęścia, jaki i do wszelkich cierpień i udręczeń. Nauczy ono w końcu każdego bez względu na to, jakie wyznaje wierzenia czy teorie, tworzyć harmonię zamiast zgrzytów niezgody i nienawiście, bo samo życie nieustannie nas zachęca i zmusza do szukania pokoju i szczęścia.

Jeśli jest to jedyne prawo, które nas naprawdę uczy, tedy rządząc przyczynami oczywiście zdobędziemy również władzę nad ich skutkami. Więc najważniejszym zagadnieniem będzie zrozumienie, kiedy i jak stwarzamy owe przyczyny? Powiedzmy, że ktoś (nazwijmy go A) ma niechęć, czyli wywołuje niezgodę, tworzy zgrzyt w stosunku do kogoś drugiego (nazwijmy go B). Tym samym A stwarza pewną przyczynę przez swoje bierne lub czynne postępowanie. W każdej chwili więc, gdy tego zechcemy możemy wywoływać pewne przyczyny myślą, uczuciem i czynem. Karmą B będzie zneisienie tej niechęci, gdyż sam dał do niej w przeszłości jakąs przyczynę, a przez swe obecne na nią reagowanie stworzy nową przyczynę. Jeśli reakcja jego będzie harmonijna, wywoła harmonijny skutek i odwrotnie. Jeśli zareaguje gniewem, czyli złością (zgrzytem) skutek będzie nieharmonijny. Musimy zrozumieć, że za każdym razem, gdy na coś się gniewamy, mamy pretensję lub ze zniecierpliwieniem krytykujemy lub oburzamy się (choćby to była nawet pogoda) stwarzamy tym nieharmonijne skutki. A gdy jestem świadom, że się oburzam czy to na żal, czy ostro coś krytykuję, muszę zdać sobie sprawę, że moje zrozumienie wielkiego prawa karmy jest bardzo niedoskonałe. Przyroda nie zmusza nas do reagowania harmonią, ale jeśli wywołujemy zgrzyty musimy nieuniknienie ponieść tego konsekwencje. Więc najważniejsze jest jak najstaranniej baczyć na owo stwarzanie przyczyn. Powinniśmy być zawsze czujni i świadomi naszych reakcji zwłaszcza na zdarzenia, które nas bezpośrednio osobiście dotyczą oraz starać się pamiętać, że mamy zupełną swobodę reagowania jak, się nam podoba, tj. zawsze mamy możność tworzenia przyczyn harmonijnych przez myśl i uczucia. A jeśli tworzą one wciąż dysharmonię, nie trzeba narzekać na los, gdy smutki i strapienia przeważają w naszym życiu. Aldous Huxley powiedział słusznie: „Zdarzenia i wypadki, jakie nas spotykają nie są doświadczeniem, jest nim dopiero to, co człowiek z tych zdarzeń robi, tj. jak je przyjmuje.”

Czasem ludzie nie zdając sobie sprawy, że swymi reakcjami stwarzają nowe przyczyny, mogą uważać prawo przyczynowości za naukę, która rozwija fatalizm, gdyż jesteśmy pozornie pod władzą nie kończącego się łańcucha przyczyn i skutków i nie jesteśmy w stanie nic na to poradzić ani spod tej władzy się wyrwać. Tymczasem jest odwrotnie, bo mamy pełną swobodę w stwarzaniu nowych przyczyn. Od chwili, gdy zdamy sobie jasno sprawę, co stanowi przyczyny i skutki, zmienia się cały nasz stosunek do ludzi, którzy nam dokuczają, nas krzywdzą czy zwracają się ku nam z jakimkolwiek przykrym nastawieniem. Rozumiemy wówczas, że oni stwarzają przyczyny dla swej przyszłości, my zaś znosimy tylko skutki tego, cośmy w przeszłości posiali. Możemy im powiedzieć: „Wdzięczny ci jestem, że ułatwiasz mi spłacenie długu, który mógłby dalej mi ciążyć, a tobie współczuję, bo sam się zadłużasz.”

A ostatni mój punkt czy też stopień polega na zrozumieniu, że wszelka myśl przy jej dostatecznym nasileniu musi zakończyć się czynem. Jeśli tylko przyjmujemy istnienie tego prawa przyczyny i skutku, ale nie postępujemy według niego, nie możemy się spodziewać radości ani szczęścia w życiu. Ziarna, które siejemy, (przyczyny, które stwarzamy teraz) muszą być harmonijne, jeśli chcemy radości. Dr Arundale pisał: „Jakże mało ludzi rozumie, że każda troska, ból, smutek czy rozpacz, jak i każda radość czy zadowolenie wędrują poprzez cały świat i cały świat przenikają.” Jakże więc niezmiernie ważne jest tworzyć teraz harmonię, teraz każdą myślą i każdym uczuciem wywoływać wielki ton miłości dla ogólnej, powszechnej symfonii życia. W istocie żyjemy tylko w teraźniejszości, w owym „wiecznym teraz” i mamy władzę tylko nad tym, jak działamy i jak reagujemy tylko w „teraz”, tylko w danej chwili. Jeśli potrafimy zupełnie świadomie rządzić każdą chwilą naszego życia, działać i reagować tak, jak sami chcemy, będziemy z konieczności stwarzali taką sumę postępu i radości, jaka będzie odpowiadać naszej umiejętności harmonijnego czynu i reagowania. Jeśli w każdym momencie będziemy stwarzać tylko harmonijne przyczyny, tedy zupełnie naturalnie osiągniemy wkrótce nasz cel, jakkolwiek byśmy go nazwali. Osobiste określenie go nie jest w tym wypadku ważne. Nie znaczy to oczywiście, że harmonijne przyczyny mogą wynikać z interesownych i ciasnych pobudek.

Zrozumiałem niedawno, dlaczego jeden z największych myślicieli współczesnych J. Krishnamurti duże znaczenie nadaje czujności i zdawaniu sobie sprawy z każdej chwili życia. Trzeba nie tylko intelektualnego przyjęcia prawa karmy. Potrzeba ciągłej o nim pamięci i świadomości jego aktualnego działania. Dochodzi się do tego nieraz latami rozmyślań, ale i wielką czujnością i baczeniem na każdy czyn, myśl i uczucie. Świadomość, iż tworzymy nieuniknione karmiczne skutki, dopomaga nam do działania i reagowania myślą i uczuciem coraz częściej spokojnie i harmonijnie. Jeśli będziemy wciąż o tym najważniejszym prawie pamiętać, będziemy też usiłować nie stwarzać nic, co by się sprzeciwiało harmonii teraz, w tej chwili, wówczas nasze osobiste koncepcje, jak i nazwa naszego ostatecznego celu nie będą ważne. Poczułem niedawno wielkość wiary w powszechne braterstwo, zrozumiałem, że właśnie karma jest podstawą prawa braterstwa aż dopóki nie odkryjemy własnym doświadczeniem następnego szczebla, gdzie juz rządzi wszechwładnie miłość.

UNESCO zwołało niedawno posiedzenie specjalistów od zagadnienia ras. Najlepsi wszechświatowi specjaliści w dziedzinie biologii, genetyki, psychologii i antropologii zgromadzeni w Paryżu opracowałi naukowe podstawy równości wszystkich ras, więc i jedności całej ludzkości. To znalazło swój praktyczny wyraz w Karcie Praw Zjednoczonych Narodów. Innymi słowy sformuowali podstawy filozofii powszechnego braterstwa. Oczywiście jest dość łatwo starać się o postępowanie braterskie jak i o braterskie myśli i uczucia, gdy jesteśmy pewni, że odpłacą nam tym samym. Jakże inaczej wyglądał by nasz świat, gdyby wszyscy zrozumieli niezłomność tego jednego prawa! Wszyscy staralibyśmy się być humanitarni i żyć z bliźnim jak z bratem, choćby z zupełnie egoistycznej pobudki, pamiętając, że nasze okrucieństwo dziś, zwróci się z takim samym skutkiem przeciw nam jutro. Czyli reakcja będzie tak samo nasilona jak nasza akcja. A gdybyśmy w to prawo wniknęli głębiej, odrzucilibyśmy i egoizm rozumiejąc, że i on przyniesie nam odpowiednie, na pewno mało pożądane skutki. I powoli wyrabialibyśmy w sobie o wiele szersze spojrzenie na świat i czystsze uczucia.

Zapamiętajmy więc te trzy podstawy: znaj siebie samego, karma i czyn, które doprowadzą nas zawsze do naszego celu. Gdy działamy teraz stwarzając harmonię myślą, uczuciem, czynem, jakież mogą mieć znaczenie odrębności w naszym ujmowaniu i nazywaniu owego celu? Cóż to szkodzi, że jeden go nazwie „zbawieniem” a inny doskonałością, szczęściem, prawdą czy życiem. Każdy musi dbać przede wszystkim o rozumienie Wielkiego Prawa, o czujność na wszystkie jego przejawy. Musi wiedzieć, że trzeba tworzyć harmonię teraz przejawiając dobroć, współczucie i rozumienie, a unikając krytyki, niezadowolenia, gniewu, złości, itp. Starajmy się zrozumieć, iż każdą chwilą, każdym obecnym momentem, owym teraz trzeba rządzić. A jeśli potrafimy tworzyć w obecnej chwili harmonię – radość i szczęście stanie się także teraz, zaraz naszym udziałem.

Rozesłano niedawno ankietę z pytaniem: „Co jest bezpośrednim celem dla którego żyjecie?” Trzy tysiące osób odpowiedziało i na tę ilość aż 94 procent stwierdziło, że po prostu znoszą teraźniejszość, a oczekują czegoś lepszego w przyszłości, czyli czekają, że się coś stanie i zmieni w ich życiu. Jest to zupełnie fałszywe podejście. Nie należy ani marzyć o szczęściu, które ma przyjść kiedyś w przyszłości, ani wspominać dawne, które przeszło, wszak jesteśmy pewni tylko tego, co jest dziś. Czytamy, iż wielkie fabryki poddaja każdą nowowyprodukowaną naszynę starannym próbom i sprawdzaniu zanim ją wypuszczą na rynek. Wydaje się, że najlepszym trenerem dla wypróbowywania wszystkich naszych filozoficznych teorii i religijnych przekonań jest dom, rodzina a zwłaszcza małżeństwo. A iluż to ludzi skarży się, że ich małżeństwo jest nieudane nie rozumiejąc, że aby mogło być „udane” nie tyle o doskonałego i najbardziej dobranego towarzysza chodzi, ile o rozumienie i stosowanie praw przyrody dla stwarzania nieustannie harmonii w domu, gdzie jest ona tak bardzo ważna. G. Hodson ładnie powiedział: „Teozofia czy jakakolwiek inna filozofia religijna jest przede wszystkim kwestią życia w codziennym dniu, szczęścia, które mamy dawać, miłości, którą mamy dzielić z innymi.” Jeśli teorie naszez i wierzenia przejdą zwycięsko największą próbę życia – jak owe maszyny w fabrykach – na terenie rodziny, możemy im zawierzyć i być pewni; żadne argumenty nie zdołają nas przekonać, że się mylimy lub poddać naszych wierzeń w wątpliwość.

Od chwili gdy rozumiemy, że każda dysharmonijna wibracja powróci do nas w tym samym nasileniu i w tej samej skali, w jakiej ją nadaliśmy, jasną nam się stanie konieczność panowania nad swymi nastrojami i uczuciami, które te wibracje stwarzają. A smutki, zgnębienia, zgryzoty i troski, jak i utyskiwania i niezadowolenia stwarzają wibracje wielce dysharmonijne i takież do nas muszą powracać aż zrozumiemy ich źródła i zmienimy stosunek do siebie i życia. Jeśli nie potrafimy nauczyć się innej wobec zycia i jego zdarzeń postawy tylko przy pomocy rozsądku lub filozofii czy religii, tedy przyjdą większe cierpienia, aby nas jaśniej przekonać, że sami jesteśmy za nie odpowiedzialni i nowe stosunki tylko nowym stosunkiem możemy stworzyć. Nauka ta musi być przyswojona, oczywiście im prędzej tym lepiej. A rozumiejąc nieco więcej tak zwane „wyroki losu”, wyrabiając wobec nich pewną cierpliwość i pogodę a tym samym zbliżając się do duchowości poznamy wkrótce, iż prawem życia jest miłość. Jeden z wielkich Nauczycieli powiedział, że miłość jest najważniejsza, że bez niej wszystkie cnoty są jak woda wsiąkająca w piasek. Rządzenie każdą obecną chwilą jest jednoznaczne z rozwijaniem miłości, bo centrum zainteresowania przesuwa sie powoli z naszej własnej osoby i jej przyjemności ku dobru i radości innych, i powoli rozszerza się na wszystkich. Jest to droga prawdziwej, żywej religii – bezpośrednie poznawanie Wiecznego przez odkrywanie naszej własnej najgłębszej natury. Gdy poznajemy podstawy życia i prawa, jakie nimi rządzą, gdy widzimy wszystkie jego zdarzenia we właściwej perspektywie, całe życie staje się ciekawą i wielką przygodą – zmienia się w radość, piękno i kochanie, dzięki naszej własnej umiejętności stwarzania odpowiednich przyczyn dla pożądanych skutków. Stajemy się wówczas dosłownie twórcami własnego życia. I dziś, choćby wiele jeszcze cierpienia i przeciwności los na gotował, możemy cieszyć się pięknem dźwięków, kształtów, barw, wdziękiem ruchu i harmonii w przyrodzie. Nikt i nic nie może nam w tym przszkodzić, byle byśmy mieli duszę na piękno otwartą i nie pozwalali jej zamykac się i kurczyć pod ciosami życia, które mogą przy odpowiednim stosunku nas wzbogacać i wzmacniać, zamiast przygnębiać. Przyroda jest zawsze otwartym przed nami źródłem piękna i radości, nie narzuca się, lecz gotowa darzyć hojnie każdą wyciągniętą ku niej a prosto otwartą dłoń.

Rządzenie każdą obecną chwilą jest jednoznaczne z rozwijaniem miłości, bo centrum zainteresowania przesuwa sie powoli z naszej własnej osoby i jej przyjemności ku dobru i radości innych, i powoli rozszerza się na wszystkich. Jest to droga prawdziwej, żywej religii – bezpośrednie poznawanie Wiecznego przez odkrywanie naszej własnej najgłębszej natury. Gdy poznajemy podstawy życia i prawa, jakie nimi rządzą, gdy widzimy wszystkie jego zdarzenia we właściwej perspektywie, całe życie staje się ciekawą i wielką przygodą – zmienia się w radość, piękno i kochanie, dzięki naszej własnej umiejętności stwarzania odpowiednich przyczyn dla pożądanych skutków. Stajemy się wówczas dosłownie twórcami własnego życia. I dziś, choćby wiele jeszcze cierpienia i przeciwności los na gotował, możemy cieszyć się pięknem dźwięków, kształtów, barw, wdziękiem ruchu i harmonii w przyrodzie. Nikt i nic nie może nam w tym przszkodzić, byle byśmy mieli duszę na piękno otwartą i nie pozwalali jej zamykac się i kurczyć pod ciosami życia, które mogą przy odpowiednim stosunku nas wzbogacać i wzmacniać, zamiast przygnębiać. Przyroda jest zawsze otwartym przed nami źródłem piękna i radości, nie narzuca się, lecz gotowa darzyć hojnie każdą wyciągniętą ku niej a prosto otwartą dłoń.

Nauka nam mówi, iż całe życie jest jednością. Gdy to własnym doznaniem odkrywamy, dobrotliwa ocena naszych bliźnich i radosne spojrzenie na piękno przyrody stają się bardzo łatwe. Ale, aby móc radośnie oddźwiękać na piękno, trzeba już obudzić w sobie przynajmniej do pewnego stopnia Ducha, a wówczas muzyka, np. może nas unieść we wspaniały świat szczęścia rozszerzający się coraz bardziej w miarę jak wchodzimy w jej tajemne związki i ukryte melodie. C. Jinarajadasa (czyt. Dżinaradżadasa) pisał: „Wśród wszystkich innych sztuk muzyka zajmuje specjalne, tylko jej właściwe miejsce. Znaczenie muzyki nie sprowadza się tylko estetycznej przyjemności czy uczuciowego balsamu. ona moc odnawiania nas wewnętrznie i wprowadzania w samo Serce Życia o wiele szybciej i bardziej bezpośrednio aniżeli jakakolwiek inna sztuka.”

Rozkosz doznawana przy podziwianiu piękna stwarza w nas pewne przyzwyczajenie i potrzebę, toteż wciąż szukamy nowych widoków, nowych przedmiotów, które by nam dały świeży zachwyt. Dr Arundale pisał: „Poczynamy zbliżać się nieco bardziej do wielkiego życia Tego, którego moc grzmi w olbrzymich bałwanach wzburzonego morza, pieści w płomieniejących wschodach i zachodach słońca, a mówi potęgą niebotycznych szczytów górskich; z życiem Tego, którego wdzięczna pieśń płynie w śpiewie ptaków, a chwieje się w drobnych falach poruszanych wiatrem burzanów i traw. Wszystko, co jest w przyrodzie piękne, pełne czaru, jak i potęgi, a nawet nasze własne ciało trzeba widzieć jako część Jego olbrzymiego zewnętrznego płaszcza. Rozumieć, iż wszystkie kształty widzialnego świata są jakby czarą dla Jego boskiego życia; że każda musi być czystym a odpowiednim kielichem dla spływającej od Niego energii. W pięknie wspaniałych, ciężkich, deszczowych chmur, w grozie huraganów, gromów, błyskawic, sztormów i w grze tęczowych barw zachodów, i w tylu cudach przyrody możemy poczuć i dotknąć Jego Życia i wznieść się ponad siebie, i wstąpić chociaż w cząstkę Jego wszechogarniającej Świadomości. A może i zanurzyć się w nią głębiej aniżeli słowa by mogły to kiedykolwiek wyrazić.”

Iluż z nas umie widzieć bogactwo barw, odcieni i półtonów, piękno linii i kształtów tak, jak widzi je prawdziwy artysta? Ale tę wrażliwość można w sobie obudzić. Trochę studiów, zapoznanie się z podstawami sztuki rozwinie w nas zmysł estetyczny, pomoże w postrzeganiu, a więc i cieszeniu się harmonią linii i barw w najprostrzych, ciągle spotykanych zjawiskach i przedmiotach. Spójrzmy np. na jedno pióro pawie, na gałązki drzew, na przydrożny kwiat. A hodowanie ulubionych kwiatów u siebie wniesie w nasze życie nową a ciągle dostępną radość. Zapoznanie się z podstawami muzyki i klasycznego tańca oraz poezji rozwinie w nas większą wrażliwość na rytm i dźwięk, na muzykę linii i ruchu. Anatol France powiedział: „Piękny wiersz jest jak skrzypcowy smyczek dotykający wrażliwych strun naszej duszy. Nie tylko swoje własne dźwieki dobywa poeta, ale zmusza i nas do wydobycia naszej istotnej melodii.” Najważniejszą rzeczą jest dla mnie pochwycenie chwili naszej estetycznej radości. Zwykły człowiek zdaje się wciąż tęsknić do czegoś, czegoś ciągle wyglądać i oczekiwać, a gdy to przychodzi, jakby się rozmija z jego treścią, pięknem czy znaczeniem, nie ocenia go, prawie przegapia. Starajmy się na chwytać na gorąco chwilę radości, zachwytu, uniesienia; czuć je dogłebnie, jakby zanurzyć się w treść momentów harmonii, gdy czujemy się zbratani z kwiatami, zachodem, muzyką czy pieśnią; gdy do nas przemawia poezja lub żywe słowo kochanego człowieka. Zanurzmy się duszą w treść tych chwil, w ich utajone wibrujące życie i niech harmonia ta uniesie nas w głąb własnej istoty, na skraj wspaniałej dziedziny Ducha.

Annie Besant powiedziała kiedyś: „Wszak otacza nas świat niezrównanego piękna. Fale jego uderzją o naszą świadomość wciąż ze wszech stron. Wszystko, co się ukrywa w myśli Boga, dotyka naszej duszy i naszych zmysłów teraz, a stopień naszej ewolucji wyraża się w tym, ile z tego wszystkiego zdołamy przyjąć i przyswoić. Nie chodzi więc o zmiany poza nami, na zewnątrz, tylko to wewnętrzne przemiany znaczą nasz rozwój. Wszystko jest nam już dane, ale zdolność przyjęcia i przyswojenia obudzić się musi i rozwinąć w nas. W sferze najgłębszej – w Rzeczywistym – cały wszechświat istnieje w jednym punkcie. Kto zdoła do tej sfery dotrzeć, ten sięga w samo Serce Życia i w nim widzi, i czuje całość istnienia.”

Dlaczego nie umiemy cieszyć się drobnymi rzeczami codziennego dnia? – choćby soczystością aromatycznego owocu; odświeżającą wodą podczas upału, skromnym podwieczorkiem w towarzystwie przyjaciela lub kolegi na drodze naszych odkryć i poszukiwań. A gdy odpoczywamy, czyż nie jest rozkoszą wyciągnąć zmęczone członki, rozprężyć je na równym , prostym posłaniu lub zapadać w spokojny, miły sen po pełnym trudu i zdrowego zmęczenia dniu? Jeśli potrafimy tak cieszyć się każdą miłą rzeczą w przeciągu dnia i jakby do dna wychylać skromną czarę drobnych przyjemności, wkrótce nauczymy się rozszerzać ten stosunek i na ważniejsze rzeczy i większe zdarzenia. A przez to o ileż więcej stworzymy harmonii, a więc radości i zadowolenia wokoło. Życie jest nieustannym przetwarzaniem siebie, aż w końcu zdobywamy sztukę życia pełnią w każdej chwili. A gdy się już nauczymy żyć wciąż w słonecznym świetle – bez względu na to, co nam życie ze zdarzeń przynosi (bo i smutne mają swój czar a tragiczne swą wielkość) – zrodzi się w nas pragnienie wskazania innym tej radości życia, dopomożenia im do odkrycia własnej drogi do harmonii i szczęścia.

Ruskin pisał w notatkach i uwagach w swojej szkole Sztuk Pięknych podając niejako kwintesencję swych rad dla uczniów: „Po każdym okresie wytężonej parcy zbadajcie, na ile wzrosła w was zdolność zachwytu i podziwu. Sprawdźcie, na ile rozszerzyła się wasza umiejętność widzenia, gotowość uczczenia każdej wielkości, wasza ochota do pracy w dziele Mistrzów. Na ile wzmogła się wasza miłość ku wszystkiemu, co istnieje. To jest nieustannym i jedynym sprawdzianem naszego postępu.”

Zbadajmy siebie sumiennie i zważmy, na ile wzrosła nasza radość życia, a to nam wskaże, czyśmy postąpili na przód w rządzeniu sobą i w pogłębianiu naszych odczuwań. Każda chwila życia jest wspaniałą sposobnością do rozwinięcia cech charakteru i obudzenia w nas Ducha, albo do oddania usług innym myślą, jeśli nie czynem. Jeżeli z tych sposobności będziemy korzystać wówczas każdy dzień stanie się krokiem ku naszemu celowi, ku zaspokojeniu naszej wrodzonej tęsknoty do szczęścia. Używajmy więc wszystkich sposobności, by wzmocnić naszą władzę nad każdą chwilą. A im ta władza jest większa, tym z konieczności musimy być bliżej zarówno szczęścia, jak i doskonałości i pełni zycia.


ANNIE BESANT ŻYCIE DUCHOWE DLA CZŁOWIEKA W ZWYKŁYM ŚWIECIE

Często spotykamy narzekania ludzi skądinąd myślących i poważnych na warunki, w których żyją. Jest to jeden z najfatalniejszych błędów i nieporozumień. Słyszy się utyskiwania: „Ach, gdybym miał inne warunki, o ileż więcej mógłbym osiągnąć. Gdybym nie był wciąż otoczony przez materialne zainteresowania i interesa, nie tak związany obowiązkami i codzienną troską z mnóstwem kłopotów i pracy na pewno mógłbym prowadzić o wiele bardziej uduchowione życie.” Otóż nie jest to słuszne. Nie ma na świecie takich warunków, które by mogły powstrzymywać wewnętrzny rozwój człowieka lub przeszkodzić jego najgłębszemu życiu. Uduchowienie nie zależy od otoczenia, a jedynie od naszego własnego stosunku do życia. Postaram się przedstawić, jak może zwykłe, codzienne życie stać sie pomocą, zamiast być przeszkodą w rozwoju wewnętrznym.

Jeśli człowiek nie rozumie stosunku rzeczy materialnych do rzeczy duchowych, jeśli je oddziela tworząc nieprzebytą pomiędzy nimi przegrodę, jeśli przeciwstawia życie zwykłe w świecie zajęć, obowiązków, interesów życiu wewnętrznemu, duchowemu i uważa je za groźnych nieprzyjaciół, tedy oczywiście napotka na olbrzymie trudności. Wówczas napięcie życia codziennego, zarobkowej pracy oraz różne bodźce i naciski materialnego świata, a także nieustanne fizyczne pokusy, jak i pochłonięcie myśli materialnymi troskami mogą uczynić pojęcia o życiu wewnętrznym czymś nierealnym i mglistym. Jakiej więc potrzeba magii, aby odwrócić ten stosunek. Jaką znaleźć alchemię, by życie duchowe zajęło właściwe, tj. najważniejsze dla nas miejsce? Jeśli to się stanie, wówczas rzeczywistość tego wewnętrznego życia zacznie się przejawiać poprzez wszystkie nasze czyny i działania, prace i obowiązki samorzutnie i prosto. Jakąż tedy zasłonę należy usunąć z naszych oczu, jakie odrzucić całuny owijające nas tak szczelnie, że aż tamujące szeroki, swobodny oddech?

Postarajmy się o to. Wiemy, że wielokrotnie powtarzane pytanie, czy tzw. człowiek „światowy, świecki” pracujący wsród zwykłych warunków materialnego świata może jednocześnie prowadzić życie duchowe spotykało negatywną odpowiedź. W każdej epoce, w każdym kraju i każdej religii zadawano to pytanie i zawsze ta sama przychodziła odpowiedź: „nie, nie może”. Słowa te rozbrzmiewały w Egipcie i w Indii, jak i w rzymskim katolicyzmie, wszędzie tam, gdzie usiłowano szukać Boga przez usuwanie się od ludzi i zamykanie się w pustelniach oddając się kontemplacji. A przecież takie życie w zaciszach i leśnych ustroniach jest dla nas dziś w warunkach naszej cywilizacji niemożliwe. Czyż z tego powodu nie mamy interesować się duchowością ani tęsknić i pragnąć poznania wewnętrznych głębokich prawd? Śmiem twierdzić, że przeciwstawianie sobie tzw. świeckiego czynnika religijnemu i duchowemu, choć wielokrotnie powtarzane w historii, jest niesłuszne, bo opiera się na mylnym założeniu, że są to dwa nigdy ze sobą nie godzące się bieguny. Ludzie, którzy uważają się za religijnych traktują najczęściej niedzielę jako „poświęconą” Bogu i myślą wówczas o modlitwie, a zapominają o niej przez sześć dni w tygodniu tak, jakby one nic z religią nie miały wspólnego. Jakby o Duchu należało myśleć tylko raz w tygodniu, a przez sześć dni o życiu materialnym różnych spraw i interesów. Ten podział życia na świeckie i religijne lub duchowe tak się utarł, że wcale się nie zastanawiamy nad jego nielogicznością. Bo w niedomówieniu przyjmujemy, że duch czy dusza jest czymś poza naszym codziennym dniem pracy i walki. A co za tym idzie, wyrabia się pojęcie, że dusza jest czymś oddzielnym, ku czemu nalezy zwracać się od czasu do czasu, jakby do czegoś poza nami, gdzieś na zewnątrz, daleko od nas zwykłych, jakimi siebie znamy. Dusza od święta, a ciało i rozsądek kierujący naszym postępowaniem na codzień.

Jest to zasadniczy błąd i to błąd w skutkach fatalny. Słuszne, zgodne z prawdą pojęcie mówi, że Duch zawsze , wszędzie i w każdej dziedzinie (a więc i w człowieku) jest życiem, ruchem, energią, a zewnętrzny świat jest formą, która bez niego nie mogłaby istnieć. Człowiek jako taki sam jest duchem czy duszą, która jest motorem i impulsem ku wszelkiemu działaniu, więc zewnętrzny świat jego zajęć, obowiązków, pracy powinien być jej wyrazem, zgadzać się z jej rytmem, jeśli nie ma się on stać „bezduszną”, ciasną i coraz bardziej nas ograniczającą klatką.

Wszechświat jest tworem myśli Boga, jest wyrazem Jego życia, więc wszystkie dobre, użyteczne działalności stanowią cząstkę boskiego działania. Koło życia nieustannie się obraca a siła, która wprawia je w ruch i ten ruch wciąż utrzymuje, jest siłą Boga. My jesteśmy tylko jakby Jego ręką, która ledwie dotyka powierzchni tego koła. Wszelka pełniona na świecie praca jest Jego pracą. Gdybyśmy to odrzucili, musielibyśmy uznać, że nic nie jest Jego. Wszystko, co służy człowiekowi, co pomaga w ruchu i rozwoju jakichkolwiek dziedzin życia jest – wedle zgodnego z prawdą rozumienia – działaniem Bożym, a uważanie tego za „świeckie”, ludzkie czy laickie jest widzeniem fałszywym, niezgodnym z prawdą. Kupiec w swym biurze, sprzedawca za ladą, lekarz w szpitalu, nauczyciel w szkole, prawnik w sądzie, itp. spełniają równie „religijną” pracę jak kapłan w kościele czy uduchowiony myśliciel trudzący się nad głębokim dziełem. Zanim nie spojrzymy z tego punktu na świat, będzie się nam wydawał bezsensownym a nawet strasznym lub okrutnym. Dopóki nie potrafimy widzieć jednego życia we wszystkim i rzecz każdą mającą swe korzenie w tym jedynym Życiu, pochodzącą z jednego Źródła, dopóty będzie na nas czyhać beznadziejność, zagadki bez odpowiedzi, problemy bez rozwiązania.

Jeśli to jest prawdą, jeśli istnieje tylko jedno, jedyne Życie, w którym wszyscy bierzemy udział, które i nas ożywia, jedna twórcza myśl, która stworzyła i urobiła wszechświaty i ciągle je utrzymuje, w takim razie choćby nawet przenajwyższą i niedosięgalna była owa nie wyrażona w kosmosie widzialnym istność Boga (a Bhagawad Gita to jasno podkreśla: „Cząstką Siebie stworzyłem świat, a Sam trwam niezmienny”, mówi Kriszna o sobie jako o Najwyższym) – jednak całe stworzenie jest boskie bez względu na to, iż Istota Boga nieskończenie je przewyższa. A z chwilą, gdy zrozumiemy, że wszystko co istnieje jest boskie, dotykamy stóp Boga. Jeśli prawdą jest, że On jest wszechobecny, tedy musi być zarówno na rynku, na pustyni, zarówno w sklepie jak na pustyni i można Go znaleźć tak samo w zatłoczonym mieście, jak w cichych ustroniach. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie jest łatwiej poczuć Jego potęgę, wielkość i bliską obecność we wspaniałości ośnieżonych szczytów czy w głębi dziewiczych puszcz lub w przepięknych górskich parowach, gdzie przyroda zdaje się do nas przemawiać wyraźnie i donośnie. Chcę powiedzieć, że choć w tych pięknych zakątkach ziemi słyszymy Jego głos wyraźniej, oznacza to tylko, iż mamy za mało wrażliwy słuch, by odróżnić Jego głos wśród zgiełku i wrzawy ludzkich zbiorowisk. I wcale nie dowodzi to, że przemawia On tam ciszej czy mniej jasno. Jest to naszą słabością, że pozwalamy, aby gwar, tłok, pośpiech naszych miast ogłuszał nas do tego stopnia, że stępia i naszą wewnętrzną wrażliwość na głos, który nigdy nie milknie. Gdybyśmy byli silniejsi a słuch nasz bardziej ostry i wyrobiony, gdybyśmy byli wewnątrz w duszy bardziej skupieni, moglibyśmy dojrzeć życie Boga równie wyraźnie na gwarnych placach Londynu czy Paryża, jak wśród najwspanialszej przyrody gór lub w ciszy wygwieżdżonej nocy. Więc pierwszą rzeczą, którą musimy zrozumieć jest to, że nie słyszymy Go i nie odczuwamy dlatego, że mamy wzrok i słuch nie dość ostry i wrażliwy, jesteśmy niemal głusi i ślepi.

Zbadajmy teraz, jakie trzeba spełnić warunki, aby człowiek pozostający w zwykłym świecie mógł prowadzić prowadziwie duchowe życie, gdyż przyznaję, że pewne warunki musi wypełnić. Czy zapytaliście siebie kiedykolwiek, dlaczego otaczające nas przedmioty przyciągają nas, dlaczego mamy taką chęć posiadania wielu z nich? Nasze pożądanie jest odpowiedzią na ich zewnętrzną ładność, ponętność, miły wygląd lub obietnicę przyjemności, jaką zdają się nam zapowiadać. Otóż, gdyby przeznaczeniem ich nie było przyciąganie nas, nie znalazły by się na naszej drodze. Gdyby miały być tylko przeszkodami w naszym rozwoju po cóż, by przed nami stawały? Na pytanie po co zachodzą nam drogę odpowiedzieć można, iż tak jak matka chcąc skłonić dziecko do ruchu i wysiłku, który je niebawem nauczy chodzić o własnych siłach, pokazuje mu nie zanadto z bliska jakieś ładne cacko, jakąś ciekawą zabawkę, a dziecko uderzone pociągającym jej widokiem chce pochwycić ten przedmiot, który jest tak blisko, a jednak na razie nie w obrębie jego uchwytu. Usiłuje więc stanąc na nóżki i choć potyka się i pada parę razy, nie zniechęca się, bo jest niejako urzeczone pożądanym przedmiotem i wciąż wysiłek ponawia. A wartość tego nie leży w zabawce, którą wreszcie pochwyci i po chwili zepsuje, połamie i rzuci szukając nowej, ale leży w bodźcu, który skłania je do ruchu i wysiłku, który budzi w nim życie i zmusza do akcji podczas sięgania po pożądany przedmiot, choć ten znudzi się mu wkrótce po jego zdobyciu. Podobnie postępuje z nami wielkie macierzyńskie Serce, które nad nami czuwa i stara się pomagać w wyrabianiu naszych wewnętrznych muskułów wciąż ukazując prymitywnej świadomości jakieś ponętne przedmioty, pobudza ją i zasila ich pożądanie, aby władze ukryte wewnątrz w stanie niemal uśpienia pobudzić do działania i skierować ku zewnątrz, by zmusić do wysiłku, bez którego nic nie daje się zdobyć. I oto wciąż nas wabi różnymi cackami i zabawkami, jakie życie tak hojnie stawia na naszej drodze. Istotnie rzucamy się naprzód w usiłowaniu zdobycia i pochwycenia pożądanego, zmagamy się i walczymy, a gdy nam się to zdobycie udaje i trzymamy upragnioną rzecz w ręku, przez chwilę się nią cieszymy, ale niebawem ona blednie, a nierzadko owo „rajskie jabłko” zmienia się w garstkę popiołu. Natomiast pożądanie nasze czy tęsknota zwracają się w inną stronę ku nowym przedmiotom. Jest to metodą wzrostu i rozwoju, metodą zmuszającą nas do wyrabiania się. Rezultat jest widoczny w nas samych. Jakieś władze zostały obudzone, jakieś zdolności rozwinięte, jakaś dotąd ukryta siła znalazła swój wyraz, a skłonność przejawiła się w czynie. O to właśnie chodzi, właśnie to jest celem boskiego Nauczyciela, który uczy nas zawsze metodą poglądową. Sam przedmiot pożądania jest raz po raz odrzucany, gdy skutek wysiłku, by go zdobyć, został przyswojony. I tak przechodzimy od jednego przedmiotu czy celu do drugiego, od jednego stopnia ewolucji na następny. Ale, aby w pełni ocenić całe piękno tego boskiego planu ewolucji trzeba przyjąć reinkarnację, tj. ciągłość rozwoju poprzez wiele wcieleń, ciągłość wysiłków i dokonań, zdobyczy i nowych usiłowań. Jednak nawet w obrębie jednego życia możemy się przekonać, iż więcej zyskujemy przez wysiłek aniżeli przez samą zdobycz. A nagrodą zmagania się i walki jest rozwój jakichś władz, cech czy zdolności, jak to słusznie powiedział Carpenter: „Każdy ból, jaki przeszedłem w jednym życiu, stał się mocą i zdolnością w następnym”. Obserwując bacznie możemy rozpoznać działanie tego prawa nawet na przestrzeni jednego krótkiego żywota pomiędzy kolebką a grobem – wzrastamy nie przez zewnętrzne zdobycze a przez rozwój psychicznych cech potrzebnych do zwycięstwa.

A gdy długie doświadzczenie rozwinęło już w człowieku mądrość, owe przedmioty tracą powab i moc przyciągania, i pierwszym tego przejawem jest zaprzestanie wysiłku. To jednak oznaczałoby zastój, stagnację. Gdy przedmioty zewnętrznego świata poczynają nas mniej pociągać, zdają sie nam mniej cenne i godne zdobywania, wówczas nastaje czas na szukanie nowej pobudki i motywu działania. A tym nowym motywem do czynu mającego już duchową wartość jest przede wszystkim poczucie obowiązku, działanie nie dla osobistych korzyści czy nagród a dlatego, że czynność musi być spełniona jako, że stanowi nasz obowiązek.

Weźmy człowieka zwykłego, działającego z egoistycznych motywów i przypatrzmy się czego potrzeba, aby się stał człowiekiem uduchowionym. Wezmę jako przykład takiego, który gromadzi miliony, który postawił sobie za cel życia zdobycie fortuny i ku temu kieruje wszystkie swe wysiłki. Mamy takich ludzi na świecie tysiące. Zastanówmy się, jak się przedstawia życie takiego człowieka. Oto przyporządkowuje on wszystko temu jedynemu celowi. Przede wszystkim musi opanować swe ciało, bo jeśli ono weźmie nad nim górę, będzie wydawał miesięcznie wszystko, co wysiłkiem zarobił. Nie będzie pobłażał zachciankom ciała, by móc więcej zgromadzić, a nie tracić na zbytki, wybryki i niekoniecznie przyjemności. Musi przyzwyczaić organizm do wytrzymałości w pracy, do znoszenia trudów i wysiłków, jeśli zachodzi tego potrzeba. Przekreślać nawet normalne żadania fizycznego organizmu, jak chęć dłuższego spoczynku czy uchylania się od zbyt dłuższego natężenia. Czyli w swym dążeniu do fortuny musi wciąż opanowywać swe ciało i stawać się jego wszechwładnym panem. Jest to więc pierwsza rzecz, jakiej się uczy – całkowitego opanowania fizycznego ciała.

Następnie zdobywa koncetrację uwagi i siły myśli, rozwój sprytu, przewidywania, właściwej oceny odpowiedniej dla pewnych poczynań chwili, szybkiej decyzji, wytrwałości w raz obranej linii działania. Inaczej zostanie zdystansowany przez rywali, pokonany przez współzawodniczących z nim na tym samym terenie ludzi. Musi ich pobić w wielu punktach chcąc osiągnąć najlepsze rezultaty, a to wymaga dużego wysiłku intelektu. Po prostu pożądanie złota zmusza go do koncentracji i rozwoju mentalnego, czyli nie tylko zdobywa opanowanie ciała, ale i umysłu. Czyż nie zdobywa nic więcej? Owszem – silną wolę; tylko ludzie silni i zdecydowani zwyciężają w takim wyścigu. I oto dusza wzmacnia się także w tym zwartym wysiłku, by osiągnąć to, co postanowiła.

Oczywiście mając takie opanowanie swych narzędzi, osiąga swój cel – zdobywa fortunę. I co dalej? Oto przekonywa się wkrótce, że pieniądze niekoniecznie są równoznaczne ze szczęściem i radością, że posiada tylko jedno ciało i nie jest w stanie mnożyć bez końca jego potrzeb i pożądań, choć ma pod dostatkiem środków, aby im zadość czynić. Czyli przekonuje się, że jego zdolność używania wszelkich przyjemności tego świata jest bardzo ograniczona. Wkrótce złoto staje mu się nawet ciężarem. Pierwsze upojenie zwycięstwem blednie, czuje przesyt i nudę wśród całego swego bogactwa, które w istocie może tak mało dla swego szczęścia wyzyskać. Po prostu przyzwyczaja się do zbytku, który mu nic nie mówi. Złoto wiąże go, staje się zmorą zamiast ciągłą rozkoszą.

Cóż może zmienić takiego człowieka w istotę uduchowioną? Po prostu zmiana celu, przedmiotu jego dążenia. W tym czy innym życiu zobaczy wyraźnie całą znikomość, niemal bezwartościowość gromadzonego złota, a zarazem dostrzeże piękno pomagania innym, służenia społeczności. Może też ujrzy w błysku jakiegoś podnioślejszego momentu wspaniałość boskiego planu ewolucji i zrozumie, że najcenniejszą rzeczą jest branie czynnego i twórczego udziału w tym ewoluującym życiu, że można dopomagać niejako w rozchylaniu się tego powszechnego Życia w coraz szerszych przejawieniach. Gdy to wszystko zrozumime i zechce wedle tego zrozumienia czynić, władza, jaką zdobył nad ciałem i umysłem, wola którą wyrobił, uczynią go dużą siłą i w duchowym świecie. Nie ma potrzeby zmieniać wyrobionych w pogoni za złotem cech i zdolności, tylko pozbyć się zamolubstwa i egocentryzmu, obojętności na ludzkie cierpienie, bezwzględności, z jaką dotąd traktował wszystkich wokoło nieraz krzywdząc braci, by samemu sie wspiąć wyżej, wyzyskując pracę milionów dla własnej korzyści i namiętności złota. Musi zmienić swój cel, ideał fortuny na ideał obowiązku i służenia innym. Musi przestawić na inny tor używanie swej siły, pomagać zamiast uciskać, a z potęgi giełdy i międzynarodowych rynków może stać się dużą siłą w życiu duchowym. Jego życie skupi się odtąd na służeniu Człowiekowi. Za jedyny swój obowiązek poczyta dopomaganie ludziom wszędzie, gdzie i jak się da. Widzimy więc, ze różnica w celu, różnica pobudki decyduje o tym czy człowiek jest „świecki” w zwykłym świecie, czy uduchowiony w dziedzinie ducha.

Użyłam słowa „obowiązek” – tak jest to pierwszy krok. Każdy z nas bez względu na to, jaką pracą się zajmuje, gdy zaczyna ją spełniać jako obowiązek, bo spełniona być musi, a nie tylko z własnej egoistycznej korzyści (choćby nią było zarabianie na zycie), czyni pierwszy krok ku duchowości, tzn. zmienia pobudkę działania i wszystkie jego codzienne prace zmieniają swą wartość. Obowiązek musi być pełniony, wielkie koło zycia musi wciąż się obracać. Praca lekarza, nauczyciela, prawnika, kupca są do tego nieodzowne i każdy z nich może na swą pracę spojrzeć pod innym kątem i powiedzieć sobie: „Praca, którą spełniam jest cząstką boskiego porządku na świecie. Muszę ją spełniać najlepiej, jak potrafię, nie tylko dla korzyści i władzy, jaką mi daje, ale jako drobną cząstkę mojej współpracy z Wolą najwyższą, która wszystkim rządzi”. Oto jest pierwszy krok i nie ma takiego człowieka, który by nie mógł go uczynić. Praca się nie zmienia, ale duch, w którym ją wypełniamy jest zgoła inny, napełnia ją też inną treścią, nadaje jej inną wartość. I każda choćby najnudniejsza, najbardziej mechaniczna robota wydaję się wówczas posłana nam bezpośrednio przez Wolę Najwyższego, jako nasze uczestnictwo w Jego wiecznie stającym się ewoluującym życiu. A przecież i najwspanialszy Archanioł nie czyni nic innego ponad wypełnianie najlepiej swojej roli, swego wyznaczonego mu przez Stwórcę zadania. Powiedziano słusznie, że kto zamiata izbę ku chwale Pana, czyni tę czynność piękną, ofiarną, radosną. To właśnie jest życiem duchowym – czyn jako obowiązek, jako uczestnictwo w wielkim życiu a nie dla swego małego „ja”.

Nie zawsze jest to łatwe, albowiem wszystko co robimy musi być wykonane najlepiej, najdokładniej, jak potrafimy. Bóg jest najdoskonalszym artystą i my w naszej pracy powinniśmy dbać o „doskonałość”. Nic nie pozostawiać w stanie niedokończonym, niedociągniętym, nie zadawalać się spełnianiem byle jak. Bowiem nie jest to ważne, co robimy, ale jak to robimy. Dokładność, „doskonałość” wykonania każdej , choćby najdrobniejszej pracy świadczy o charakterze człowieka. Można po tym sądzić o stopniu jego rozwoju. Sama przez się ta cecha wydaje się niezbyt znacząca, gdy ją przejawiamy w domu, sklepie czy urzędzie. Ale wyobraźmy sobie, iż naraz wszyscy na świecie poczęliby ją przejawiać, jakże inaczej wyglądałby nasz świat! Nigdzie tandety, nigdzie podrabiania ani namiastek, nigdzie oszustwa w przedmiotach handlu ani w wykonywaniu jakiejkolwiek pracy, czyli cały świat zupełnie przemieniony. Dziś wydaje się nam to niemożliwością, utopią; a przecież byłoby to tylko rezultatem doskonałego wypełniania swego obowiązku przez każdego poszczególnego człowieka. Właśnie takie wykonywanie swej pracy, najlepsze na jakie nas stać spełnianie własnego zadania (Swadharmy wedle hinduskich pojęć, czyli swego specjalnego powołania w społeczności) jest pierwszym krokiem ku prawdziwej duchowości. A nie jest to rzeczą nieosiągalną ani nawet zbyt trudną. Każdy może tak postępować, zapewne nawet bez wielkiego wysiłku.

Oczywiście to nie wszystko. Następny krok prowadzi nas nieco głębiej w życie duchowe. Jakkolwiek czuć się współpracownikiem Boga w tym naszym świecie i łączyć swą pracę z tym Jego działaniem, które utrzymuje wszechświaty, jest już rzeczą wielką nadającą nową wartość każdej naszej czynności. Istnieje wszakże jeszcze piękniejsze podejście a równie jak pierwsze dostępne dla każdego z nas. Albowiem jedno jest wyższe nawet ponad obowiązek, jest to ofiara. Cóż to oznacza? Nie istnielibyście wy, moi słuchacze ani ja, gdyby nie było u prapoczątku wieków pierwszej ofiary Boga. Było nią zamknięcie cząstki Swej Myśli w materię (inny przejaw Jego myśli), ograniczenie Swego wszechpotężnego życia do mikroskopijnych rozmiarów drobnych kształtów i form z jednym celem, abyśmy my – wy i ja – zdobyli samoświadomość, czyli stali się w całej pełni świadomi naszej boskości. W chrześcijańskim pojęciu to ofiara Baranka Bożego – kiedy? Czy dopiero na Kalwarii? Nie – „od początku wieków”. Oddaje to najgłębszą prawdę. Bez boskiej ofiary nie byłoby żadnego ze światów, żadnego z istnień. Bez samoograniczenia, bez owego zamknięcia swej wszechpotęgi, swej bezgranicznej wielkości w drobne, „ciasne” kształty nie byłoby nic – żadnej gwiazdy, żadnej planety w przestworzach, żadnej żywej istoty na ziemi. Wszystko się wspiera o Bożą Ofiarę, wszystko jest jej bezpośrednim wyrazem – a jest to ofiara miłości, która dobrowolnie siebie ogranicza, aby zaistniały miliony tworów, by osiągnęły samoświadomy byt i radowały się doskonałością istnienia odkrywając swą utajoną boskość, tożsamość ze swym Stwórcą.

I podobnie jak istnienie całego wszechstworzenia wypływa z ofiary, tak każde prawdziwe życie jest również wyrazem ofiary. A gdy każdy nasz czyn staje się ofiarą, człowiek wchodzi w istotną duchowość, w prawdziwą doskonałość człowieczeństwa. Ale nie jest to łatwe. Pierwszy okres nie jest trudny, staramy się, by życie nasze było użyteczne. Dzielimy się wszystkim, co posiadamy z innymi, służymy im chętnie i radośnie. Ale gdy jakaś praca, w którą wkładamy całą duszę, wysiłek i twórczość ucieka nam z rąk, gdy się rozbija i nie pozostaje z niej nic prócz bezużytecznych szczątków – jakże trudno jest patrzeć na to spokojnie i pogodnie. A właśnie to jest jedną z odmian ofiary. Włożyliśmy w jakieś dzieło całego siebie, energię, myśl, pracę może lat czy lat dziesiątków, piastowaliśmy w duszy plany jej dalszego rozwoju z miłością i oto chwieje się ona, wymyka z rąk, łamie, gruchocze. Za chwilę stoimy bezradni nad kupą zgliszcz, nie zostaje z całej misternej budowy nic. Zdawałoby się, że na marne poszły wszystkie wysiłki, zamiłowania i całe lata życia. Czy potrafimy i wówczas nie zachwiać się pod ciosem, nie rozżalić w pretensji do losu, nie zadawać bolesnych pytań: czemu, za co, dlaczego? Jeśli choćby na chwilę odczuwamy ból, zawód, smutek, oznacza to, iż pracowaliśmy dla siebie, wedle własnego planu i umiłowania a wcale nie jako narzędzie Boga spełniające cząstkę Jego zamierzenia. Bo gdybyśmy pełnili całą tę pracę w duchu prawdziwej ofiary, nie uważając jej wcale za swoją, wiedzielibyśmy, że wszystko co jest dobre nie może się zmarnować, że dodaje się do wielkiego zbiornika energii twórczych i będzie służyć dalej w jakiejkolwiek formie. A jeśli wola Jego nie chciała, by forma naszej twórczości, naszego służenia trwała, bylibyśmy chętnie przyjęli jej zniszczenie wiedząc, iż życie, które ją ożywiało zasili jakieś inne dzieła, bardziej w danej chwili odpowiadające wielkiemu planowi Boga.

Dam inny przykład. Mamy armię, która oczekuje natarcia liczniejszego, silniejszego wroga. Wódz naczelny ma ogólny strategiczny plan, wedle niego rozmieszcza swe bojowe jednostki. I oto do jednej przychodzi rozkaz, by zaatakować i zdobyć leżącą opodal fortecę. Dowódca pułku, który ten rozkaz dostaje wie, że jest to zadanie prawie niewykonalne, że cała podległa mu jednostka musi zginąć. Jeśli dosłownie wykona rozkaz „zdobyć lub paść”, nikt z jego ludzi nie doczeka jutra. Czyż waha się? Nie byłby prawdziwym żołnierzem, gdyby najlżejsze wahanie zakradło się do jego serca. Rozkaz rozkazem, plan ogólny nie do niego należy, on ma spełnic zadanie, które jemu z jego garstką przypadło w udziale. Atakuje raz, drugi, trzeci, aż niemal nikt nie zostaje z jego pułku przy życiu. Czy przegrał? Tak, z ludzkiego ograniczonego punktu patrzenia tak, poniósł klęskę. Biorąc pod uwagę tylko los tej małej garstki, nie widząc całości pola walki i planu strategicznego wodza, można z pozorną słusznością stwierdzić – przegrał. Ale coż się działo na ogólnym polu? Oto wróg zajęty przy fortecy odciągnął inne swoje jednostki dając możność broniącej się armii do nowego ataku na osłabiony odcinek ogólnego frontu i przy końcu dnia szala zwycięstwa przechyla się na jej stronę. Któż się do tego zwycięstwa przyczynił? Kto własną ofiarą życia uczynił je możliwym? Ów bohaterski pułk, który własną śmiercią utorował drogę innym większym jednostkom. I ta bohaterska ofiara będzie złotymi literami zapisana w kronikach narodu, a nieśmiertelnymi w konikach wyższych, gdzie decydują się „rachunki” i losy jednostek i narodów. Rozumiecie całe to porównanie, nieprawdaż? Jest ono ściślejsze, niżby się mogło zdawać.

Nie istnieje wogóle możliwość porażki tam, gdzie boski Kierownik jest naczelnym wodzem. W ostatecznym rachunku zwycięża zawsze ON. A czyż nie byłoby dla każdego z nas najwyższą radością i dumą złożyć choćby z życia ofiarę, aby jakaś część Jego wielkiego planu została prędzej i lepiej wykonana? Cóż znaczy nasza chwilowa, pozorna, choć bolesna klęska? Cóż znaczy rozbicie się naszych, choćby najukochańszych planów i zamierzeń, jeśli ma się to przyczynić w najdrobniejszej mierze do powodzenia szerszego planu, do urzeczywistnienia zamierzenia najwyższego Wodza. W tym zamierzeniu nie może istnieć klęska. W ostatecznym rachunku Wódz zwycięża zawsze, choć bywają okresy, gdy się nam może wydawać, że wszystko dobre i szlachetne upada, że zło się szerzy, a podłość i małość zalewa powodzią świat. Złudzenie – nawet gdy wszystko zdaje się to złudzenie potwierdzać, możemy być pewni, że patrzymy tylko na jeden drobny odcinek olbrzymiego pola walki. A czyż może być większa, bardziej dumna radość niż poświęcenie z całą gotowością wszystkiego, co nazywamy swoim, byle ten wielki strategiczny plan rozwinął się wspaniale i zwycięstwo się przyśpieszyło? Chyba nie ma większej chwały nad osobistą klęskę dla przyśpieszenia ogólnego zwycięstwa. To radość silnych – zgoda. To droga bohaterów – tak, tak, bezsprzecznie. To ich praca, ich szczęście, ich radosna ofiara. Ale nawet, jeśli widzimy piękno takiej bohaterskiej drogi, to nas już do niej zbliża, bowiem zachwyt jakimkolwiek pięknem budzi w nas samych drzemiącą, ukrytą zdolność do przejawienia takiego samego piękna. Widzieć w czymś szlachetność, wielkość, dobro – to pierwszy krok do obudzenia tego samego w nas, do wcielenia ich kiedyś i w naszym życiu. Czyli samo uznanie wielkości jakiegoś ideału zbliża nas do urzeczywistnienia go w naszym życiu.

Jeśli każdy z moich słuchaczy postara się wprowadzić w czyn to, co tu bardzo niedoskonale starałam się przedstawić, stanie się człowiekiem uduchowionym wśród zwykłego, materialistycznie nastawionego świata. Człowiekiem, który swym życiem pomaga, choćby w najdrobniejszej mierze do jego przetworzenia, do zniweczenia matarializmu, okrucieństwa, obojętności dla Prawdy, do skierowania ludzi ku wielkiemu ideałowi doskonałości, a co za tym idzie i szczęścia wedle wspaniałego „planu Boga”. Takie życie, taka pobudka – każdego czynu spełnianego jako radosna ofiara, prawdziwa ofiara jest zawsze radosna – zmienia człowieka zwykłego w uduchowionego, a jest to dostępne dla każdego z nas.

A takie życie ofiary jest możliwe tylko wśród ludzi, nie w pustelni ani w klasztorze. Niekiedy pozostanie w odosobnieniu, w samotności jest potrzebne, jedno na wiele wcieleń, by skupić siły do nowych walk, by poznać nowe doświadczenia. Ale zwykły świat jest trudem, zmaganiem, cierpieniem i daje tych doświadczeń nieskończenie więcej. I właśnie ten świat potrzebuje ludzi uduchowionych, ofiarnych, gotowych służyć człowiekowi w jego żmudnej drodze rozwoju wszędzie, nawet w najtrudniejszych warunkach, najnędzniejszym otoczeniu, wśród małości, brudu, nieszczęścia i zła. I właśnie tu, w tej pracy człowiek najprędzej staje się uduchowiony, byle znalazł odpowiednią do życia postawę, a najłatwiej obudzi moce i władze w jego duszy ukryte. Albowiem zadaniem każdego z nas jest „rzeźbić siebie”, urabiać „na obraz i podobieństwo” boskiego oblicza, które tai się w naszym własnym sercu. Piękno, moc, doskonałość Człowieka są już w nas jak ziarno, co leży w ziemi czekając na deszcze, by zakiełkować. Ideał, obraz widziany oczyma duszy jest pierwszym krokiem ku przejawieniu potęg drzemiących w każdym z nas. Cała nasza praca polega na tak głębokiej uprawie i zwilżeniu roli, by ziarno boskie zakiełkowało i urosło. A gdy się rozrośnie w wielkie, wspaniałe drzewo, stajemy u progu nadczłowieczeństwa.

Pójdźmy razem w wyobraźni do pracowni wielkiego rzeźbiarza, nie przeciętnego kującego marmur rzemieślnika, ale wielkiego genialnego twórcy, artysty, który potrafi ożywić każdy materiał wywołując zeń „myśl-ideał” w nieskalanym pięknie kształtu. Jakże taki artysta pracuje? Myślicie, że po prostu wykuwa posąg w marmurze? Bynajmniej, technika jego jest zgoła inna. Oto wyzwala z były marmuru kształt, który oczami duszy widzi, młotem i dłutem odcina i odrzuca niepotrzebne kawały, które jego idealny posąg ukrywają. Tak pracuje geniusz. Tam, gdzie my widzimy tylko bezkształtną bryłę, on widzi doskonały kształt swej wizji twórczej w tej bryle uwięziony i zamknięty. Każdym uderzeniem młotka, każdym cięciem dłuta zbliża wyzwolenie tego „więźnia” swej wielkiej wizji, czyli „zmusza” ideał do przejawienia, wprowadza go ze świata myśli-wyobraźni w świat konkretności widzialnej. To jest twórczą pracą genialnego artysty.

Każdy z nas w wielkiej pracowni świata jest taką bezkształtną bryłą marmuru czy kamienia, nieogładzoną, szorstką o licznych kantach, wgłębieniach, załomach. A w środku, w głębi tej bryły ukrywa się boski „obraz”, duchowe nasze oblicze wywołać w przejawienie w całym jego pięknie jest naszym zadaniem. Tak, jesteśmy rzeźbiarzami, musimy wyzwolić uwięziony w bryle obraz w jego prawdziwym kształcie i wyrazie. Musimy tak samo jak ów artysta celnymi uderzeniami dłuta i młota (myśli i woli) odcinać wszystko zbędne, co więzi, tłumi i ukrywa nasze żywe duchowe oblicze. Jest to praca całego życia i to nie jednego. Zaprawdę rzeźbiarzami jesteśmy, odsłaniającymi (może przez wieki) kształt prawdy naszej boskiej istoty. Im sprawniej będziemy młotkiem uderzać, im lepiej poznamy materiał (naszą niższą naturę), im z większą wolą będziemy władali tym dłutem i młotkiem, tym praca wyzwalająca ducha pójdzie prędzej i wyłoni się z owej szorstkiej bryły nasze doskonałe Oblicze.

Tę rzeźbiarską pracę możemy wykonywać wszędzie, bez względu na warunki, otoczenie i rodzaj zajęcia. Ale w każdym zakątku wszechświata przy jakimkolwiek warsztacie was los postawi, nie zapominajcie nigdy o tym boskim w waszym sercu ukrytym więźniu, którego wy sami, i tylko wy możecie wyzwolić. Trzeba mieć jego istnienie w pamięci, starać się go czuć jako żywą, choć utajoną jeszcze obecność.

Weźcie mocno w ręce wasze narzędzia, odrzucajcie wciąż zbędne bryłki i kawały kamienia, a wyzwolicie wkrótce to wspaniałe duchowe oblicze. Wówczas całą samoświadomością poznacie, co znaczą słowa „być na obraz i podobieństwo Boga”.

Wanda Dynowska. 1959 r.


Linki zewnętrzne

Portal o nauce i życiu wielkich mistrzów duchowych jogi i tantry

Sekretne nauki wtajemniczonych mistrzów jogi i tantry z Himalajów

Polski portal z naukami Królewskiej Radża Jogi

Portal z naukami ezoterycznymi i wiedzą tajemną Wschodu

Portal warsztatów, kursów i obozów medytacji, jogi, tantry, uzdrawiania i rozwoju duchowego